27 lipca, 2012

.

Przyjechalam do Krakowa na weekend dopiero dwie godziny temu, miał być szał ciał i impreza pod Wawelem.
Leżę podłączona do kroplówki, po zastrzyku, pobraniu krwi i siłą woli próbuję zetrzeć ze skóry ślady hardkorowej pokrzywki żeby nie zostać na kolejnym oddziale. Opuchlizna z gardła i powiek już zeszła.
Kurwa mać.

Poryczałam się z bezsilności.

24 lipca, 2012

Wibo Rose Collection

Informacje o różanej edycji limitowanej u Wibo nie robiły na mnie większego wrażenia. Kolory cieni i eyelinery 'nie moje', róże do policzków miałam aż dwa, błyszczyków nie lubię, a szminki to nie moja bajka. Oczywiście kiedy nastąpiła wielka wyprzedaż i kolekcję można było wykupić za 1,29zł od sztuki, spojrzałam na nią przychylniejszym okiem i pozwoliłam się rozwinąć mojej różomanii.

Producent opatrzył każde z opakowań nazwą i numerem. Do wyboru mamy (mieliśmy? niedawno jeszcze widziałam półki pełne różowości) trzy wersje - kolejno:
01 Nude Rose, 02 Pink Powder, 03 Silky Rose


Zacznijmy od opakowania. A opakowanie mnie wkurza. Chwilowo mieszkam na bardzo małej przestrzeni, więc każdy zaoszczędzony centymetr kwadratowy się liczy. Osobę odpowiedzialną za dizajn poniosła chyba fantazja. 4.5g produktu umieszczono w białym, plastikowym pudełeczku o wysokości 1.5 cm - zmierzyłam! W dodatku wytłoczone na powierzchni płatki róż uniemożliwiają ustawienie jednego na drugim bez obaw, że coś się ześlizgnie. Znacznie bardziej w kwestii wyglądu zewnętrznego odpowiadają mi barwidła do policzków od essence - 5g upakowano w ubranko niższe o połowę - da się? Da.


W podstawówce miałam przyjaciółkę, która dużo podróżowała i przywoziła równie dużo gadżetów/pamiątek. Zazdrościłam jej malutkiej srebrnej gwiazdki z napisem 'hope', którą dziś nazwałabym charmsem. Zazdrościłam kilkunastu maskotek-breloczków z Nici (więc na dwunaste urodziny dostałam od niej i dwóch zaproszonych koleżanek po jednym :') ). Zazdrościłam... małego, czerwonego, drewnianego różańca. Nie żeby jakoś szczególnie pociągały mnie dewocjonalia (chociaż wtedy jeszcze nawet chodziłam na religię), ale jak on obłędnie pachniał - różami właśnie. Wyjmowałyśmy go z opakowania tylko raz dziennie, żeby zapach się nie ulotnił. W przypadku różanej kolekcji, najchętniej przechowywałabym całość jak pokazuje powyższe zdjęcie, i to na balkonie. Zapach jest za mocny, po chwili drażniący. W dodatku przeszedł na resztę kosmetyków przechowywanych w blaszanej puszce - na szczęście w tym wypadku jest delikatniejszy, bardziej różańcowy. Rozumiem że cała ta oprawa ma nawiązywać do motywu przewodniego, ale nie dało się jakoś inaczej...?

w świetle dziennym...

Okej, okej, koniec dygresji, przechodzę do zawartości. I tutaj nie wiem: narzekać, czy chwalić? Żaden z róży pigmentacją nie grzeszy, jednak nie uznaję tego za minus. Wolę poświęcić trochę czasu na uzyskanie odpowiedniego efektu, niż zrobić sobie krzywdę i przesadzić z kolorem, nie jestem mistrzem pędzla. Właśnie, pędzel. Używam Essence ze skośnym, różowym włosiem i muszę nim mocno poszorować o powierzchnię, żeby nabrać na niego cokolwiek. O dziwo, jeszcze nie straciłam cierpliwości... 


Trwałość - nie jest źle. Nie trafiłam jeszcze na kosmetyk, który wytrzymałby na mojej twarzy cały dzień. Ten również nie trwa na skórze jak strażnicy pod Buckingham Palace, ale nie znika też niepostrzeżenie jak Nemo. Kilka godzin spokojnie daje radę, wyglądając przy tym naturalnie i świeżo. 

... i wystawione na słońce
Początkowo najbardziej przypadł mi do gustu 01 Nude Rose, ciągnie mnie ostatnio w stronę okołobrzoskwiniowych tonów na policzkach. Po testach okazało się, że 03 Silky Rose w niczym poprzednikowi nie ustępuje i z mocniejszym różem nie muszę wyglądać jak matrioszka (ale nie jest to pigmentacja jak w cieniach MIYO na przykład). Oba delikatnie mienią się w słońcu. Pink Powder za to ma w sobie wyraźne drobinki, jest chłodnym różem i podoba mi się najmniej ze wszystkich. Albo spróbuję oswoić go jako rozświetlacz, albo znowu pobawię się w dobrą siostrę i przekażę go młodszej pannie P., żeby nie zaczynała przygody z fuksją na przykład ;)

Podsumowując: gdybym miała zapłacić plus minus 6zł na jedną sztukę, nie uznałabym tego za dobrze wydane pieniądze. Jak na produkt w cenie biletu ulgowego - no cóż, źle nie jest. Będę je traktować jako urozmaicenie w kosmetyczce.

06 lipca, 2012

Nauka drapania

Wpis nie jest wskazany dla osób wrażliwych.

Pokażcie mi atopika którego silna wola jest tak silna, że nawet nie skrobnie swędzących miejsc. Nie otrze się o nic przy byle okazji, a po kąpieli ręcznikiem delikatnie osuszy skórę zamiast próbować ją zedrzeć. Zrobię wszystko, żeby postawić człowiekowi pomnik.

Za mną przeprowadzka do Warszawy, chociaż na razie czuję się tu jak na kilkudniowych wakacjach. Kasa rozpływa się w tempie zabójczym (emolienty jego mać), a pracy jak nie było tak nie ma. Nie wiem czy to stres, czy twarda woda w kranie, czy jeszcze coś innego, ale znowu trudniej mi utrzymać paznokcie na uwięzi.

'Nie drap się' powtarzane w kółko przez rodzinę i bliższych znajomych prowokuje jeszcze bardziej. Staram się rozumieć, że to wyraz jakotakiej troski, ale do ciężkiej cholery, czy nikomu nie przyjdzie do głowy że wiem jaką sobie robię krzywdę? I że nawet bez tych bonusów czuję się pokrzywdzona?

Flashback: w kwietniu jeszcze nie wiedziałam że to były początki mojej pokrzywki zależnej od zmiany temperatur. AZS za to od dawna szalało jak na własnym podwórku. Wyszłam na egzamin, jak się okazało: bez portfela, musiałam więc zawrócić. Wiał chłodny wiatr, w mieszkaniu dla odmiany było ciepło. Już na klatce schodowej czułam uderzenia gorąca i wiedziałam, że zaraz się zacznie.
Zaczęło się.
Jak tylko trafiłam do pokoju, zupełnie zapomniałam po co tam przyszłam. Skóra parzyła, jakby ktoś polał mnie żrącą substancją. Palce wpiły się w ramiona i w tym momencie straciłam świadomość. Czułam się jakbym miała mózg, oczy i drogi oddechowe oplecione watą cukrową. Wszystko działo się za mgłą i w zwolnionym tempie. Po kilku minutach trochę oprzytomniałam i wyostrzyła mi się wizja, a wtedy przed oczami miałam swoje dłonie.
We krwi.
Poważnie, sama siebie rozdarłam do żywego i nawet tego nie poczułam. Poza zawrotami głowy. Technologie spajania metali same się odłożyły na sesję poprawkową a ja kilka godzin później siedziałam w autobusie do Warszawy; i chociaż nóg w kolanach nie dałam rady nawet zgiąć, to szybko zameldowałam się na szóstym piętrze w szpitalu na Wołoskiej.


Cytując atopedię:
Świąd często działa "napadowo". Na przykład, osoba chora na AZS może chodzić cały dzień po mieście i jej uwaga może być odciągana od świądu przez różne rzeczy, które aktualnie robi. Natomiast po powrocie do domu, w momencie kiedy np. się rozbiera, skumulowany świąd z całego dnia "atakuje" ją w jednym momencie i osoba ta nie może się już powstrzymać - zaczyna się drapać.

I dlatego właśnie nie powinno się powstrzymywać chorych od drapania. W moim najbliższym otoczeniu są osoby które na dwu-trzykrotne skrobnięcie reagują od razu alarmem. Nic ich nie przekona że 'tak trzeba'. A we mnie razem z potrzebą podrapania się rośnie poziom frustracji. I czuję się zwyczajnie, banalnie nieszczęśliwa.
Z tych właśnie powodów reakcja mojego chłopaka była dla mnie tak ważna. Dopóki nie wytłumaczyłam mu, jak to wszystko wygląda z mojej strony, łapał mnie za nadgarstki kiedy przeginałam z drapaniem i czekał aż minie mój napad, a mnie aż skręcało. Kurde: wrzućcie się w pokrzywy a później pozwólcie przykuć się do kaloryfera. Któregoś dnia znowu skutecznie mnie unieruchomił, ale zaraz po tym... zaczął mnie drapać sam. Dużo, dużo delikatniej, bez kaleczenia skóry. Puścił moje ręce i pozwolił podrapać się samej, a kiedy znowu brakowało mi hamulców, powtarzał wszystko od początku. Czasami siedzieliśmy tak kilka, czasami kilkanaście minut, dopóki mojej głowy nie zajmowały jakieś inne czynności.
Tylko to działało.

Mam nadzieję że nikt nie pomyśli, że jestem jakimś zombie w bandażach i ranami otwartymi aż do kości, a klawiaturę obsługuję tycając ją patykiem. Z perspektywy chorego to wygląda pewnie gorzej ;) Chciałabym tylko żeby chociaż jedna osoba która trafi na ten wpis nie pomyślała widząc kogoś drapiącego się przypadkiem nie pomyślała od razu 'fuj, pewnie z łuszczycą i brudas, jeszcze się zarażę'.

Zacznę chyba pisać pamiętnik, żeby móc dokładniej przeanalizować co się dzieje w mojej głowie kiedy AZS przypomina o swojej obecności. Już ta notka miała być wstępną, poukładaną spowiedzią z moich emocji, nie przewidziałam jednak że napiszę ją w trzech podejściach.
Myślałam nawet, żeby zrealizować pewien projekt, chociaż nigdy nie bawiłam się w takie rzeczy. I nie wiem, czy coś podobnego już nie powstało. Zrobię research, się pomyśli.

Pees, dostęp do bloga mam ograniczony: internet u Lubego chodzi jak chce, a jeśli chodzi to ja zazwyczaj nie mam warunków do pisania. Przynajmniej szpitale omijam z daleka!
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka