Lubię biografie. W ogóle lubię czytać książki, chociaż ostatnio zdecydowanie nie poświęcałam tej czynności zbyt wiele czasu. Tym bardziej wkurzyłam się po pierwszych trzydziestu stronach dojrzewającej na półce od ponad roku opowieści o Ianie Curtisie. Spójrzcie na próbkę:
Jej ojciec, dziadek Curtis, był wspominany przez całą rodzinę Iana jako "wspaniały staruszek", który umarł, nie mając grosza przy duszy, ale Ian opisałby go bardziej romantycznie: jako Irlandczyka który codziennie zmieniał religię i stroił sobie żarty z politycznej sytuacji Irlandii.
Brian był gitarzystą, Ian i Tony poznali go w klubie golfowym, gdzie zarabiali na kieszonkowe, podając piłki, Ian zdecydował się grać na basie, a Tony kupił sobie perkusję.
Podczas gdy "akcje" Iana były starannie przemyślane i w zasadzie nigdy nie niosły za sobą żadnego ryzyka, Oliver wychodził z założenia, że jeśli wpadnie w prawdziwe tarapaty, rodzina przyjdzie mu z pomocą, Ian nie był tak zblazowany, może dlatego, że miał ojca policjanta, ale niewątpliwie igranie z prawem sprawiało mu przyjemność.
Serio? Serio?
Czytając to nie widzę nic poza znakami interpunkcyjnymi. Rzucają mi się w oczy odwracając uwagę od treści tak bardzo, że książki nie jestem w stanie czytać. Panie Krzysztofie Obłucki, wstydź pan się. Mimo szczerych chęci nie mogę przez to przebrnąć.
Dziękuję, do widzenia, następny proszę.