29 maja, 2013

We're gonna rock this town alive, a jakże.

Chyba każdy ma na swoim odtwarzaczu muzycznym piosenkę, którą niechętnie podzieliłby się ze światem z jednego prostego powodu - jest zbyt obciachowa, za bardzo 90's, cokolwiek. Mimo to daje Wam porządnego kopa, zazwyczaj przy sprzątaniu. Ja na przykład uwielbiałam odkurzać wywijając z rurą śpiewając na cały głos Objection Shakiry. Niestety to nie ten utwór jest dziś głównym bohaterem.

Każdy, kto jechał metrem w godzinach szczytu wie, jak ciasno potrafi być w wagonie. Porównując Berlin, Londyn i Warszawę mogę stwierdzić, że to właśnie w naszej stolicy ścisk bywa taki, że człowiek nie jest w stanie obrócić się ani ruszyć ręką. Podobnie było wczoraj.  Wczoraj też zapomniałam zabrać z domu odtwarzacz mp3, wspomagałam się więc utworzoną w zamierzchłych czasach playlistą w telefonie. I stało się. Ciało do ciała, usta do ust, doskonale słychać co komu w duszy gra, kiedy w moich słuchawkach zagrało to:

Z trudem odwracający głowę współpasażerowie zgodnie stwierdzili chyba, że moja wanna-be-rockstar stylówa jest mocno naciągana. Ale - w mordę jeża - nie chodzi wam przy tym noga? :D

27 maja, 2013

Roll, roll, roll your boat

Po wsiąknięciu w Youtube postanowiłam z jego kosmetycznej części przejść na tę bardziej dermatologiczną.



Cóż, migrenę miewam często ale do Afryki na razie się nie wybieram. W dzień brzmiałoby to pewnie mniej absurdalnie, o północy ma się wrażenie że oczy robią właścicielowi głupie żarty.

Krótki update tak zwanego leczenia. Nie zdążyłam jeszcze zmniejszyć dawki cyklosporyny ani o miligram, a od kilku dni drapię się jak wściekła. Całe ramiona pokrywają drobne krostki i czerwone kropki. Chcę do mamy.

25 maja, 2013

Leczenie - aktualizacja #3

O maturze już nie pamiętam. Cały stres minął, mam już wakacje* i nawet mnie nie korci, żeby sprawdzać wyniki. Jestem w stanie na spokojnie napisać Wam o efekcie ostatniej wizyty u dermatologa - całe szczęście, bo gdyby nie uchronił mnie brak czasu, zafundowałabym Wam najwyżej histeryczny bełkot.
*w weekendy, w tym co drugi od soboty, godz. 14:00
Tydzień przed umówionym terminem wizyty, podczas spaceru wokół osiedlowego jeziorka użarły mnie meszki. Bąbel na policzku, który pojawił się tuż po, pół godziny później był już całą opuchniętą twarzą i pęcherzami w zgięciach łokci. Bez zastrzyków sterydowych się nie obeszło.
Pokrzywka w takiej wersji, czy też jako czerwone kropki na twarzy pojawiała się zbyt wiele razy, mimo terapeutycznego stężenia cyklosporyny we krwi. Będę więc ją - cyklo, nie pokrzywkę - stopniowo odstawiać. Jeszcze przez pięć dni przyjmuję dotychczasową dawkę 100/100, od 29.05 zmniejszę ją o 50mg. Od kilku dni ponownie mam zmiany skórze od barków (swoją baaarkęęęę...) po dłonie. Pojawiają się zaczerwienienia, a całe ciało swędzi mnie jak pochlastane pokrzywą.

Moja dermatolog dowiadywała się, czy jest możliwość wkręcenia mnie w badania kliniczne nad lekiem biologicznym, jednak te konkretne dotyczą wyłączenie osób z astmą. Kroplą w czarze goryczy była informacja, że przypadki takie jak mój są w powyższy sposób leczone w USA. Skutecznie. Poryczałam się z bezsilności i wyłam tak przez cały wieczór, planując swój wielki come back do stanu sprzed roku, kiedy jadłam tylko ryż, a przez brak możliwości zginania kolan (rany, rany) schodzenie po schodach trwało wieczność. Wizja braku pracy i jednocześnie studiów była wisienką na tym torcie, zaraz obok wizji przeznaczenia swoich kosmetyków kolorowych na eksponaty muzealne.*
*Tutaj się jednak rozpędziłam, heloł! Nie po to zdawałam maturę żeby wszystko to poszło jak krew w piach. Nie po to sobie pędzle kompletuję, żeby makijaż najwyżej na facechartach robić :P

Pytanie czy boję się zmiany sposobu leczenia będzie chyba pytaniem retorycznym. Bo boję się jak jasna cholera. Ewentualny powrót do cyklosporyny może już nie dać pożądanych rezultatów. Sterydy nie są odpowiednim wyjściem. W homeopatię nie wierzę. Aktualnym światełkiem w tunelu mianuję naświetlania (choć pojawiają się głosy, że skoro cyklo nie dała rady, to lampy tym bardziej nic nie dadzą) i zakwalifikowanie się na badania kliniczne nad lekiem biologicznym przeznaczonymi właśnie dla atopików. Dzięki towarzyszom niedoli a.k.a. kolegom po fachu z Fundacji Alabaster trafiłam na klinikę, która je organizuje i zamiast ryczeć w kącie zebrałam dupę w przysłowiowe troki i skontaktowałam się z odpowiedzialną za to panią doktor. Widzimy się na początku czerwca; trochę się boję, czy mój stan nie jest 'za dobry' na wzięcie udziału w takiej akcji, więc wiecie - z trzymaniem kciuków za piękną skórę na razie możecie się wstrzymać ;)

Skoro już o fundacji mowa: miałam ostatnio okazję do wzięcia udziału w organizowanych przez nią warsztatach. Wbijanie gwoździ to robota idealna dla mnie, podobnie jak zabawy farbą i klejem na gorąco. Początkowo myślałam, że zrobienie czegokolwiek z przypadkowych elementów pójdzie mi słabo, ale powiem Wam, że nawet się do swojego kawałka drewnosklejki przywiązałam.
Wszystkich atopików zapraszam tutaj - fundacja działa nie tylko w Warszawie, odzywajcie się z każdego zakątka świata. Fajnie jest spotkać się z ludźmi którzy nie pytają, dlaczego się drapiesz.

Tutaj jeszcze in progress, na koniec ukręciłam kółeczka z czegoś czerwonego i błyszczącego, co trafiło na folię bąbelkową. Stopy nie miały być elementem kompozycji, zabrałam je ze sobą do domu.






13 maja, 2013

Znowu siódemka, ale tym razem odliczam w dół.

Wpadamy na siebie za każdym razem, kiedy uruchamiam mp3 w trybie shuffle. Zawsze. Utwór odkryty po tym wpisie Słomki. Przypomina mi zadawane wielokrotnie pytanie: przed czym ty tak uciekasz?


A ja wiem, że nic nie wiem. Że od kiedy tylko mogę wracać do domu po 22 albo nie wracać wcale, szukam swojej jego wersji. I że znowu jestem, proszę pana, na zakręcie. Gdyby tak wszystkie te zakręty ze sobą poskładać, okazałoby się, że wróciłam do punktu wyjścia. Znowu matura, znowu dzień przed maturą koncert tego samego zespołu. Utknęłam w gronie osób, przed którymi dwa lata temu desperacko spieprzałam do obcego kraju. I dobrze mi się tkwi, wyjaśnianie spraw nie do wyjaśnienia zrzuca z serca kamienie i gruz. Czasami ci sami ludzie wbrew mojej woli, z samych tylko oczu i kilku nieostrożnych gestów wyczytają, że znowu przebieram nogami w miejscu i mam ochotę zgubić samą siebie. Ciężko jest oduczyć się znikania.

Równo za tydzień zdaję fizykę i chociaż z moich mało skomplikowanych obliczeń wynika, że biorąc pod uwagę zeszłoroczny próg punktowy wystarczy że zdam maturę na 6 (słownie: sześć) procent, trochę się jednak stresuję. Co, jeśli nie wyjdzie? Jaki plan awaryjny wymyślę tym razem?
Jeszcze siedem dni i znowu zacznę czytać książki, a w weekendy będę udawać że nic mnie nigdzie nie trzyma i wyskakiwać z kolejnych tirów w kolejnych miastach. Częstochowo, czekaj! Świecie, w końcu cię podbiję po swojemu.

07 maja, 2013

HexxBOX – Poznaj i testuj z 1001pasji! - część 2/3

Jedna trzecia zawartości mojego Hexxboxa wypluła niedawno z siebie ostatnie krople - najwyższa więc pora na podzielenie się z Wami wrażeniami z jego użytkowania. Przed państwem olejek myjący 2 w 1 z floslekowej serii Emoleum.

Na początek ustalmy jedno: wysuszona, pokryta niezliczoną ilością mikroskopijnych ranek skóra średnio znosi codzienne atrakcje w postaci kontaktu z wodą. Dołożenie do tego zestawu jeszcze specyfiku myjącego, w większości przypadków powoduje mało przyjemne szczypanie i pieczenie. Zabrzmi to może głupio, ale przez te efekty specjalne średnio lubię się myć. Nie dla mnie spędzanie długich, przyjemnych chwil pod prysznicem i śpiew o poranku. Mycie się mnie boli.

Producent chyba wyczytał w myślach moje wymagania, twierdzi bowiem że:
olejek łagodnie myje i oczyszcza skórę całego ciała, nie zaburza jej naturalnego pH. Pozostawia na skórze delikatny film ochronny, uzupełnia niedobór lipidów i zapewnia skuteczną ochronę przed nadmierną utratą wody. Łagodzi uczucie napięcia i szorstkości skóry. Zawarte w preparacie oleje roślinne (słonecznikowy i morelowy) oraz delikatne emolienty odpowiednio nawilżają i natłuszczają suchą skórę. Zapobiegają łuszczeniu się, wysuszaniu i pękaniu naskórka.
Efekt: miękka, gładka, odpowiednio nawilżona i natłuszczona skóra. Łagodzi uczucie pieczenia, napięcia i szorstkowości (? zawsze myślałam że chodzi o szorstkość) skóry.

Badania potwierdzają:
- po kąpieli pozostaje na skórze delikatny film ochronny (według 74% badanych)
- poprawia się natłuszczenie skóry (według 84% badanych)
- oliwka łagodzi podrażnienia, zmniejsza napięcie i szorstkość skóry (u 90% badanych)

Substancje czynne:
Olej słonecznikowy (20%) - źródło niezbędnych kwasów tłuszczowych odpowiedzialnych za elastyczność i nawilżenie skóry. Pielęgnuje i przyspiesza regenerację suchej skóry, efektywnie zapobiega utracie wody transepidermalnej (czyli z głębszych warstw skóry, nie wiedziałam).
Olej morelowy (10%) - zawiera nienasycone kwasy tłuszczowe oraz witaminę A. Wykazuje działanie odbudowujące, nawilżające i wygładzające. Polecany do skóry szczególnie suchej, szorstkiej i popękanej. 
Emolienty (29%) - substancje o działaniu nawilżającym i delikatnie natłuszczającym. Zmiękczają i wygładzają skórę. Tworzą na skórze film, , który zapobiega nadmiernemu odparowywaniu wody.


Tyle teorii, przejdźmy do praktyki.
Olejek debiutował jako dodatek do kąpieli. Lałam go do wanny dość niepewnie, ciągle mając w pamięci niezbyt przyjemne doświadczenia z innym produktem z tej kategorii. Na szczęście okazał się bardzo łagodny dla mojej skóry - nie wiem, czy nie za bardzo. W wodzie dawało się odczuć oleisty dodatek, spodziewałam się jednak czegoś konkretniejszego; czegoś, co otuli moją skórę i przyniesie jej ulgę przynajmniej do momentu osuszenia skóry ręcznikiem. Na szczęście nie jestem entuzjastką wylegiwania się w wodzie, podczas ostatnich (mniej-więcej) dwóch miesięcy oddałam się tej formie rozrywki dokładnie trzy razy. Gdyby jednak była to czynność, która mi pomaga, poszukałabym raczej innego specyfiku do wzbogacania wody.

Używany jako żel pod prysznic - czyli nakładany bezpośrednio na skórę - sprawdza się o niebo lepiej. Po wylaniu olejku na wilgotną dłoń, rozprowadza się po ciele dość opornie - mniej więcej jak olejek rycynowy. Zawsze przed namydleniem ciała delikatnie podstawiałam rękę pod strumień ze słuchawki prysznicowej: z dodatkiem wody dobrze się pieni i rozprowadza znacznie przyjemniej. Jeśli o działanie chodzi, wyróżnia go jedna rzecz. Uwaga uwaga, proszę o powstanie i oddanie honorów: jest to pierwszy produkt myjący od początku mojej walki z atopowym zapaleniem skóry (sierpień 2011), który podczas średnio nasilonych zaostrzeń nie powoduje pieczenia, szczypania ani ogólnie pojętych nieprzyjemnych doznań. Serio. Wydawało mi się, że takie odczucia będą towarzyszyć mi zawsze kiedy będę się myła, a okazuje się że wcale nie jest to konieczne. Gratuluję, Flos-lek. To się Wam bardzo udało.
Delikatny film ochronny, o którym również mowa na etykiecie, faktycznie jest delikatny - i dobrze. Traktowanie skóry balsamem po wyjściu z wody to obowiązkowy punkt mojego programu bez względu na użyte wcześniej kosmetyki; obciążająca skórę warstwa nie jest więc dla mnie koniecznością. Co do nawilżania - po balsam sięgam automatycznie od razu po odwieszeniu ręcznika, jak każdy szanujący się atopik przyzwyczajona do uczucia ściągniętej, przesuszonej skóry. Po kilku dniach używania olejku wszelki dyskomfort zniknął. Nawilżaczy używać nie przestałam, jednak nie musiałam otwierać i rozsmarowywać ich w pośpiechu, aby jak najszybciej pozbyć się wrażenia pękającej skóry. Kolejna obietnica producenta pokrywa się z rzeczywistością.

Na deser dorzucam skład poddany analizie z automatu - ubolewam, że nie sama się na tym nie znam.


Olejek możemy kupić za około 28-30zł. Cena może wydawać się dość wysoka, jednak zdecydowanie warto go kupić. Jest to pierwszy z używanych przeze mnie produktów myjących, który poza myciem faktycznie jeszcze pielęgnuje skórę! Zdecydowanie jestem na tak. Dziękuję, Hexx! Sama bym pewnie nie zwróciła na niego uwagi :)


1001pasji.com
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka