05 stycznia, 2014

Inglot, spadajże na drzewo!

Wymyślił pan Wojciech system freedom, baby rozpieszczone możliwością wyboru, a ja się później muszę z takimi użerać.

Przyszła dziś do mnie klientka.
Miła, rozmowna, zaskoczona obecnością firmy w Warszawie. Wie czego potrzebuje, wspólnie dobieramy kolory kosmetyków, idzie nam całkiem sprawnie... dopóki nie wpadają jej w oko testery cieni do oczu. Testery wyglądają dokładnie tak, tylko obrócone o 90 stopni w lewo. Cienie pakowane po pięć, w palety. Wskazuję palcami kolejne rzędy, każdy podpisany innym numerem, źeby klientka załapała mniej więcej o co kaman. Prosi o pokazanie, jak to właściwie wygląda, wyjmuję więc z szuflady przykładowy zestaw. Do tej pory to był zawsze moment, w którym  nikomu nic więcej tłumaczyć nie trzeba było. Nie dziś.
- Czyli... jak to?
- Każdy z tych pionowych rzędów [wskazuję palcami] to oddzielna paleta. Stałe zestawienia, takie jak pani pokazałam.
- A... A nie można na przykład tego jednego? Taki ładny beż by mi się właśnie przydał...
- Niestety, mam tylko TAKIE. PALETY. I nie jestem w stanie ich rozdzielić.
- Aha. A czy taki [pokazuje po trzy cienie z dwóch sąsiednich rzędów] zestaw dałoby się kupić?


Przypadek numer dwa: matka z nastoletnią córką.
- Dzień dobry, chciałabym dobrać lakier do tej sukienki.
Kilkunastotygodniowa praktyka nauczyła mnie, że są osoby którym nie warto proponować niespotykanych kompozycji kolorystycznych. Tutaj też próba namówienia pani na cokolwiek innego, niż ona ma na myśli, kończy się fiaskiem. Uderzamy total look w kolorze mięty - klient nasz pan.
Już pierwszy lakier jaki im podsuwam zachwyca obie. Rozstąpiły się niebiosa, anielski blask spłynął na stoisko, zwycięstwo. Mają to!
- A czy testerek jest? Albo można na paznokietku spróbować?
- Niestety, to wszystko są egzemplarze na sprzedaż. Proszę, tu jest wzornik - podaję i odwracam się żeby odpowiedzieć na pytanie drugiej klientki. Najwyżej sobie pójdzie, 5,9zł mniej w utargu krzywdy mi nie zrobi, a przynajmniej trzymam się własnych zasad. Mimo to zauważam kątem oka jak babsko odkręca butelkę i testuje na córce. O ty jedna...
Staję po lewej stronie klientki, ta obwieszcza mi że owszem, podoba się, biorą. Wypowiadając kwestię, ręką bliżej mnie sięga po drugi taki lakier, z końca rzędu. Nie tracąc zimnej krwi przechylam się, z prawej ręki harpii wyciągam wcześniej zmacany produkt, kasuję, informuję o programie lojalnościowym - a wszystko to z promiennym uśmiechem na pół twarzy. Klientce policzki jakby wessało do środka, dziubek zrobił się automatycznie; cedzi tylko chłodne 'do widzenia'. Dwa kroki dalej mówi coś córce, młoda odwraca się mierząc mnie wzrokiem wyniosłej księżniczki, pozdrawiam ją jeszcze szerszym uśmiechem i kiwnięciem głowy.
1:0 dla mnie.

A skoro jesteśmy już przy tych wszystkowiedzących... Koleżanka opowiadała mi kiedyś o pewnym tricku makijażowym, jaki stosowała jedna z jej klientek. Nie można było kobiety przekonać, że zmiana sposobu malowania się posłużyłaby na jej korzyść. Wydawało mi się, że to akcja w stylu jeden na milion: tym bardziej byłam zaskoczona, kiedy spotkałam się z identycznym przypadkiem. Mój ewidentnie za dużo inwestował w powiększanie ust i solarium, a trochę za mało w zapobieganie zmarszczkom. Niech każdy robi ze swojej twarzy co zechce, nie moja brocha, nawracać nie będę; informacje te są jednak przydatne jeżeli chcecie wyobrazić sobie efekt końcowy eksperymentu. Pani szukała rozświetlacza pod oczy. Pokazałam jej korektor, który najlepiej się do tego celu nadawał.
- Nie nie, chodzi mi o cień.
- Ach, chodzi pani o rozświetlacz na powieki? - cholera, trochę jestem ostatnio śnięta chyba.
- Tak, cień, ale pod oczy. [mina w stylu: to pani nie zna podstaw makijażu?!]
To jest ten moment, kiedy zamykam się i pozwalam kobiecie szaleć. Żadna metoda perswazji nie wygra z dziką żądzą upiększenia się. Wypiekany, jasny cień to ciągle jest za mało, matowy beż nawet nie wchodzi w grę. Klientka testuje wszystko po kolei, hojnie nakładając pod oczy wzdłuż równoległych do nosa zmarszczek: głębokich, przecinających skórę w kolorze Pocahontas. Z każdą chwilą błyszczy się bardziej i bardziej; w sumie nie da się na to nie patrzeć z pewnym podziwem. Ostatecznie decyduje się na cień metaliczny, tak-beżowy-że-prawie-biały i z grubą warstwą tegoż pod oczami odchodzi w siną dal.

Właściwie na tym mogłabym już zakończyć, żeby nie spotkać się z falą kwejkowych komentarzy 'za długie, nie czytam', ale dziś prawdopodobnie był mój ostatni dzień w tym przybytku, więc za wiele nowych historii nie uzbieram. Jeszcze tylko dwie. Obie dzisiejsze, jeszcze ciepłe.

Najpierw odwiedziła mnie pani o znajomej twarzy. Często robiła zakupy na mojej zmianie, zawsze sama. Uzbierała dostatecznie dużo paragonów żeby zasłużyć na kartę stałego klienta. Przed otrzymaniem takowej trzeba wypełnić formularz z danymi kontaktowymi: imię, nazwisko, forma kontaktu do przesyłania newsletterów. To ją chyba zmyliło, bo zapytała o...
- ...kartę imienną. Miałam zostać poinformowana kiedy będzie dostępna, czekam już prawie pół roku.
Flormar w Warszawie zakończył własnie czwarty miesiąc istnienia, ja trzeci pracy. Paragony na wymianę dostałam grubo po moim przybyciu. Pewnie liczyła na proporcje.
- Nie mamy kart imiennych, dane były podawane do newslettera. Ale pamiętam panią, proszę, karta dla pani. Piętnaście procent rabatu, już na zawsze.
Towarzyszka naszej stałej klientki nagle doznaje olśnienia. Nie są imienne. Jedno po drugim wypisują się na jej twarzy wypowiedziane przeze mnie słowa. Mimo że do tej pory siedziała cicho, nagle przypomina sobie, że ona też miała do odebrania kartę! I na sto procent była u mnie, tak, to ja ją obsługiwałam! Była z tą samą koleżanką co teraz! Nie jestem nieomylna, pytam więc kiedy wypełniała formularz - bo paragonów już dawno nie ma, wyrzuciła, paszło. Proszę ją też o imię i nazwisko i obiecuję odłożyć kartę jak tylko wygram z papierologią. Zapuszczam żurawia do naszej prymitywnej bazy danych i okazuje się, że przeczucie mnie nie myliło: laska w niej nie istnieje. Nie zdziwiło mnie to szczególnie, bo zdecydowaną większość kart wydawałam od razu, tylko przypadki szczególne musiały poczekać, co zapadło mi w pamięć. Robić z siebie głupka dla kilkunastu procent rabatu - polecam na nudne niedzielne popołudnia!

Później o wyspę zahaczyły dwie nastolatki: jedna zainteresowana zakupami, druga ewidentnie jako głos rozsądku, dumna posiadaczka dresu i ciemnych odrostów na platynie. Pokazuję tej pierwszej tusze do rzęs, aktualnie za 9,90. Przy okazji wspominam o promocji na ten z obrotową szczoteczką: 29,90. Jak podpowiadała mi intuicja, zupełnie niepotrzebnie, bo to prowokuje do odezwania się tę drugą.
- W życiu bym tyle kasy na tusz do rzęs nie wydała! Ja se pójdę do Wiatracznej (bingo! obstawiałam Pragę), kupię se tusz za pińć złoty, oni cię omamić chcą! Wyschnie ci to zaraz [szczoteczkę od tuszu którym wymachuje, prawie pakuje towarzyszce w oko], zobaczysz, to wszystko bujda!
Blondyna patrzy na mnie okiem obrysowanym a'la panda, przyozdobionym - a jakże - owadzimi nóżkami.
- Ja to szczera jestem! Ja to zawsze szczera jestem!
Uśmiecha się całkiem, ekhm, szczerze i dumna z siebie odchodzi. Koleżanka jeszcze chwilę stoi niezdecydowana, po czym patrzy na mnie przepraszająco i dołącza do tej pierwszej. Pierwsza odwrócona jeszcze w moją stronę, powtarza swoją kwestię po raz ostatni.
Niech więc żyje ona, ta szczerość.

03 stycznia, 2014

Bioliq, krem naprawczy do cery atopowej

Markę Bioliq kojarzyłam wyłącznie z czasów, kiedy wertowałam KWC w poszukiwaniu odpowiedniego dla swojej wysuszonej na wiór skóry. Gdzieś z tyłu głowy wisiał (nie powiewał) mi ten krem, a że pamięć mam wzorową wzrokową, kojarzyłam go głównie po całkiem estetycznym, 'aptecznym' opakowaniu. Nie pamiętam, w jakim przybytku rozpusty trafił do mojego koszyka, ale na pewno był tani: +/- 12 zł za 50 ml w przypadku kosmetyków dedykowanych atopikom to tyle, co nic. Czy opłaca się tak oszczędzać? I tak i nie.
Krem zajął na mojej półce miejsce w okresie, kiedy moja twarz przeżywała swoje najgorsze dni i towarzyszył przy wychodzeniu na prostą. W skrócie: dokuczały mi czerwone, parzące plamy, łuszczące się rejony i skóra miejscami wysuszona na wiór. W tym czasie próbowałam sobie pomóc masłem shea i olejami, co było szczególnie istotne każdego poranka przy próbach rozruszania ściągniętej skóry. Do dziś mam dreszcze na samą myśl. Niestety tłusta warstwa takiej mieszanki totalnie nie nadawała się pod makijaż; wtedy właśnie do akcji wkraczał Bioliq - jako produkt uzupełniający pielęgnację mojej twarzy. Konsystencja wsamraz nie była na tyle rzadka, żeby nie dało się jej nie odczuć, ani za gęsta, więc krem wydobywałam bez konieczności użycia siły. Od razu po aplikacji odczuwałam ulgę, a cera była - jak na moje możliwości - przyjemnie wygładzona. Niestety już dwie-trzy minuty wystarczyły, żeby delikatne uczucie ściągnięcia znów dało o sobie znać. Było to jednak nieuniknione: zatapetowanie twarzy wykluczało się z hojnie zaaplikowaną warstwą tłustego kosmetyku.
Z cerą mniej wymagającą (ale ciągle atopową, przesuszoną) produkt radzi sobie nieco lepiej. Twarz podleczona Protopiciem nie potrzebuje już tak ciężkiej artylerii, krem naprawczy radzi sobie sam. Ciągle nie jest to nawilżenie krzyczące o fajerwerki i imprezę dziękczynną - dużo bardziej odczuwalne działanie miał olejek ze słodkich migdałów używany solo, nie jako składnik produktu - ale to chyba niespodzianką nie jest. Najbardziej zadowolone byłyby chyba posiadaczki skóry suchej i wrażliwej. Tym bardziej, że odnotowałam jedną istotną zaletę: nawet kiedy produkty dermomarek takich jak Decubal czy Physiogel powodowały pieczenie, Bioliq odpuścił mi efekty spejalne. Za to duży plus, wezmę to za obietnice przez producenta działanie kojące.

Podsumowując ten kulawy powrót na łono blogosfery: produkt suchych placków nam nie uleczy, ale jako miły nawilżacz, w dodatku delikatnie chłodzący o poranku, na rozruszanie twarzy jest w sam raz - niekoniecznie jednak dla atopika ze skórą w stanie rozkładu. Łatwa do przełknięcia cena dodatkowo zachęca do prób. Na KWC widziałam, że wizażanki się cieszą.
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka