Po zeszłorocznym wesołym Alleluja czekała mnie jeszcze weselsza podróż do domu. W pociągu relacji Warszawa - Białystok, pokonującym według biletu 186 km, spędziłam dokładnie sześć godzin. Od popadnięcia w obłęd (i nauczenia się w tym czasie do kolokwium) uratowali mnie znajomi z rodzinnego miasta, mniej znajome dziewczęta z Białorusi, jeden równie emerytowany, co zdezorientowany Niemiec i pogoda wyraźnie sygnalizująca lato. Rozprostowywaliśmy kości w środku mazowiecko-podlaskich lasów, nastrój był piknikowy (i nie „w całej Polsce”, tylko „w całej Polsce”), a ja dałam się udupić i już wieczorem czułam początek zbliżającego się Przeziębienia Wszechczasów.
Czasami podczas choroby mam wielką ochotę na rosół mojej mamy, innym razem na gorącą czekoladę z Wedla; tym razem postanowiłam ulżyć zatokom w wannie pełnej piany. Dopełnieniem dzieła miał być pachnący słodyczą i jedzeniem balsam do ciała. Szafka z kosmetykami szyderczo śmiała mi się w twarz Cetaphilem i olejem kokosowym, więc w niezbędne rekwizyty zaopatrzyłam się w Hebe.
 |
W tym momencie nastąpiła przerwa w pisaniu, bo spojrzałam na gofra i poszłam po czekoladki. |
|
|
|
|
|
|
|
Cześć pierwsza: Luksja, Caramel Waffle Bath Foam (czyli płyn do kąpieli)
Płyny Luksji wielokrotnie migały mi gdzieś w internecie, jednak jako atopik biorący szybkie prysznice nigdy nie poświęcałam im szczególnej uwagi. Moja wersja zapachowa jeszcze w opakowaniu pachnie karmelem, toffinkami i niemożliwym do zidentyfikowania cukierkiem z dzieciństwa. Niestety: w wannie aromat jest już prawie niewyczuwalny. Zazwyczaj hodowanie zmarszczek na opuszkach palców umilałam sobie inhalacjami prosto z butelki.
Zaskakujące jest to, że moja skóra całkowicie na niego nie zareagowała. Po
specjalistycznym preparacie do kąpieli marki Emolium byłam w dużo gorszym stanie: czerwona i drapiąca się. Piany było dużo i na długo, ale mój nos nie czuł ab so lut nie nic. Gdybym następnym razem planowała spróbować pachnących kąpieli w płynach Luksji, chyba dobiorę do kompletu wosk Yankee Candle.
Część druga: Farmona, Kawowy Suflet do Ciała
W sumie to nie mam zielonego pojęcia, jak wygląda jadalny suflet. Ten zamknięty w plastikowym słoiku przypominał konsystencją schłodzony budyń z taką ilością grudek, jakiej nie byłaby w stanie wyprodukować największa kuchenna niedojda. Wiem za to jak pachnie tiramisu i w związku z tym mocno się zawiodłam, pakując nos pod ochronną folię. Wącham teraz wyczyszczone opakowanie i ciągle nie jestem w stanie powiedzieć, jak przeterminowane desery kawowe jadał w swoim życiu autor tej kompozycji. Może i jest tu trochę kapuczino (<3), może jakiś orzechowy aromat do ciast, trochę czekolady Aro, ale biszkopty z mascarpone? NOOOOPE. Wykluczam przekroczenie terminu ważności, zapach od samego początku jest taki sam, a balsamu mogłabym bezkarnie używać do dwa tysiące szesnastego.
(Powąchała go właśnie moja przeziębiona, wymęczona podróżą autobusem koleżanka. Reakcja pierwsza: Ojezu, zaraz się zrzygam. Reakcja druga: Tiramisu? A z jakiej dupy?)
Zapach zawiódł, ale nawilżanie było na zaskakująco wysokim poziomie. Zmęczone zimą łydki po bliskim spotkaniu z sufletem przestawały być ściągnięte i popękane aż do następnej kąpieli/prysznica (jak zwykle przypominam: na ręce emolienty, nogi sobie poradzą). Nie zaobserwowałam żadnych objawów podrażnienia skóry przez substancje zapachowe tudzież konserwujące. Następnego razu nie będzie, bo nigdy nie mam silnego, pozbawiającego węchu kataru przez tyle czasu, ile zajmuje mi wykończenie opakowania balsamu do ciała.
Kilka tygodni później, kiedy dawno już zdążyłam już zapomnieć o mrocznych, zasmarkanych czasach, w mojej skrzynce znalazł się list - odpowiedź na reklamację. PKP uznało, że zgodnie z ich reklamowym hasłem - "ważne, że jedziesz" - dojechałam do celu, więc o co mi jeszcze chodzi.