Jak wielu rzeczy mieć przy sobie NIE muszę, przekonałam się pewnego razu podczas wakacyjnego wypadu, który okazał się dość nieoczekiwanie swego rodzaju szkołą przetrwania. Pozostawiwszy namioty i cały nasz dobytek w środku lasu pod opieką dwóch osób z ekipy, pozostałą szóstką zapakowaliśmy się do łódki i wyruszyliśmy na drugi brzeg jeziora po chleb, wódkę i 'serki w kiełbasce'. Jakoś tak wyszło, że między zacumowaniem a dotarciem do sklepu pogoda załamała się na tyle, że zakazano nam wypłynąć z portu, znaczy się: wrócić do swojego dobytku. Przez trzy dni.
Nagle znaleźliśmy się w Big Brotherze w pigułce (wiecie, ten moment kiedy ludzie już nie wytrzymują i skaczą sobie do gardeł z byle powodu). Nauczyłam się nie tylko tego, że moja matka jest absolutnie genialna i ma nerwy ze stali. Okazało się, że można przeżyć bez szczoteczki do zębów, telefonu, wszelkich kobiecych akcesoriów niezbędnych raz w miesiącu, butów, pełnej paczki fajek, ubrań na zmianę i prowiantu na co najmniej trzy posiłki dziennie. Czasami makaron z przydziałowymi dwiema kostkami cukru smakuje wyśmienicie, z dwóch wyżebranych jajek udaje się usmażyć górę naleśników, a klapki za duże o osiem rozmiarów to najlepsze co człowieka w życiu spotyka.
Wszystko to działo się pięć lat temu i zdążyłam sporo z tej lekcji zapomnieć. Dlatego kiedy tylko opuszczę mieszkanie bez kremu do rąk na dłużej niż dwie godziny, MUSZĘ kupić nowy w trybie natychmiastowym. Dokładnie trzy z sześciu posiadanych produktów przynoszących radość, ukojenie i spokój ducha trafiły do mnie dlatego, że ruszyłam podbijać świat nie zdając sobie sprawy z rażących braków w torebce. Jedną z takich zdobyczy jest krem Ziai o zapachu kokosa. Wybrałam ją z trzech powodów: cena (około 5 zł), zapach kojarzący się z łazienką, której właścicielka myła się głównie produktem z tej samej serii (ale oszczędzę kolejnej retrospekcji) i kopertówka-friendly płaskie opakowanie (niech żyją duże torebki do ręki).
Nagle znaleźliśmy się w Big Brotherze w pigułce (wiecie, ten moment kiedy ludzie już nie wytrzymują i skaczą sobie do gardeł z byle powodu). Nauczyłam się nie tylko tego, że moja matka jest absolutnie genialna i ma nerwy ze stali. Okazało się, że można przeżyć bez szczoteczki do zębów, telefonu, wszelkich kobiecych akcesoriów niezbędnych raz w miesiącu, butów, pełnej paczki fajek, ubrań na zmianę i prowiantu na co najmniej trzy posiłki dziennie. Czasami makaron z przydziałowymi dwiema kostkami cukru smakuje wyśmienicie, z dwóch wyżebranych jajek udaje się usmażyć górę naleśników, a klapki za duże o osiem rozmiarów to najlepsze co człowieka w życiu spotyka.
Wszystko to działo się pięć lat temu i zdążyłam sporo z tej lekcji zapomnieć. Dlatego kiedy tylko opuszczę mieszkanie bez kremu do rąk na dłużej niż dwie godziny, MUSZĘ kupić nowy w trybie natychmiastowym. Dokładnie trzy z sześciu posiadanych produktów przynoszących radość, ukojenie i spokój ducha trafiły do mnie dlatego, że ruszyłam podbijać świat nie zdając sobie sprawy z rażących braków w torebce. Jedną z takich zdobyczy jest krem Ziai o zapachu kokosa. Wybrałam ją z trzech powodów: cena (około 5 zł), zapach kojarzący się z łazienką, której właścicielka myła się głównie produktem z tej samej serii (ale oszczędzę kolejnej retrospekcji) i kopertówka-friendly płaskie opakowanie (niech żyją duże torebki do ręki).
Ten wzrok sugeruje, że przygoda była jednorazowa. |
Używałam go prawie dwa miesiące, co oznacza tylko tyle, że krem jest wściekle wydajny. Dzięki niemu odczuwałam ulgę nie dłużej niż do momentu całkowitego wchłonięcia się; po kilku minutach wszystko było jak przed desperacką próbą nawilżenia dłoni. Ani trochę nie poprawił stanu mojej skóry i żeby nie czuć nieprzyjemnego uczucia ściągnięcia, musiałam używać go kilka-kilkanaście razy w ciągu dnia. Nie zostawiał tłustego filmu, ale umówmy się: przy zerowym efekcie to chyba nie jest szczególne osiągnięcie. Nawet kiedy aplikowałam grubą warstwę tegoż przez zmywaniem w grubych gumowych rękawiczkach, w momencie odstawiania ostatniego umytego naczynia ręce zaczynały domagać się odpowiedniego traktowania. Wkurzyło mnie to bardzo, od tamtej pory resztkę produktu wrzuciłam do różowej puszki z jeżem i nie próbuję go wydobywać za wszelką cenę (co i tak jest utrudnione przez wąskie opakowanie). Gdybym nie próbowała snuć tutaj opowieści niekoniecznie na temat, cały wpis można by sprowadzić do jednego zdania: nie działa. Kurtyna.