25 listopada, 2015

And now for something completely different


Ja i M. poznałyśmy się dziesięć temu na babskim forum internetowym, gdzie jako gimnazjalistki byłyśmy pupilami starszych koleżanek (takie młode, takie dojrzałe). Regularnie opowiadałyśmy sobie o najgłębiej chowanych problemach, rozterkach i walkach, zanim kontakt urwał nam się na dobre.
Kilka długich lat później znalazłyśmy się ponownie, w najmniej spodziewanych zakątkach internetu, choć nie od początku było wiadomo, że my to my. Okazało się, że mamy ze sobą jeszcze więcej wspólnego niż dawniej.
Chodźcie do Sieczkarni, popełniłam u niej kawałek tekstu.

11 listopada, 2015

Organique: shea butter body balm

Jeszcze nie do końca łapię ten algorytm, na podstawie którego dobiera się gadżety do zdjęć na bloga. Człowiek uczy się całe życie, oui?

Od marca 2015 przymierzam się do tego, żeby Damie z zadyszką napisać komentarz ("jak masło shea uratowało moją duszę") w którym zgadzam się z nią, że shea jest super. Do dziś tego nie zrobiłam, ale jak człowiek żyje z czarnym psem u boku to - uwierzcie mi - nie takie rzeczy odwleka w nieskończoność. Funkcjonuję trochę jak w komorze dźwiękoszczelnej z brudnymi szybami, leki nie do końca mi pomagają, więc może jak na dobre zacznę terapię to przestanę bać się wysyłania maili i innych wariacji na temat mierzenia się z rzeczywistością. Szczęśliwie od wielu lat znajduję w sobie resztki poczucia obowiązku i nic permanentnie nie spieprzyłam (albo z każdym krokiem przekonuję się, że nie tak wygląda koniec świata), ale na wszelki wypadek trzymajcie kciuki.

07 listopada, 2015

Sylveco: wygładzający peeling do twarzy


Przychodzi zima, skóra atopika wymęczona ogrzewaniem i suchym powietrzem skrzypi i się osypuje, każde dotknięcie piecze i boli, a na myśl o kontakcie z kosmetykiem innym niż Lipobase człowiekowi chce się wyć i skomleć. Mam ciarki na myśl o choćby zeszłorocznej zimie, kiedy nosiłam na twarzy maskę z parafinowego podkładu, a zdzierać go chciałam razem z okruszkami naskórka peelingiem mechanicznym.

28 października, 2015

(balsam do ciała)^3

Trzy puste butelki turlają mi się po przestrzeni życiowej tak długo, że chociaż oczy zamykają mi się same, na tapet (tapet, nie tapetę) jeszcze dziś wjadą balsamy do ciała.

 

03 września, 2015

Body Farm, żel pod prysznic: ciastka & czekolada


Ofiarowanie w prezencie artykułów higienicznych uchodzi raczej za wtopę, fopa, generator niezręcznej sytuacji. Skłonna jestem stwierdzić, że wcale nie; żel może być wyznaniem miłości. L., nawet nie wiesz jakimi deklaracjami przypadkiem zaszastałaś pewnego popołudnia w warszawskim SAMie. Jeżeli ktokolwiek dostanie ode mnie podobny prezent, powinien potraktować to jako poważne zobowiązanie z mojej strony.

14 sierpnia, 2015

"Lush i już" albo inne kulawe rymy

Stwierdzę dość enigmatycznie, że gdyby moja mama nie postanowiła poszukać toalety w jednym z Praskich centrów handlowych, ja nigdy nie uświadomiłabym sobie, że Czesi mają salon Lush na wyciągnięcie ręki. Chwała matce karmicielce! Gdyby nie ona, nigdy nie wiedziałabym jak to jest wciągnąć ziarno popcornu nosem podczas porannego prysznica.

Ručné vyrobeno z čerstvých ingrediencí | Handgemacht mit frischen Zutaten

the choice is yours

26 czerwca, 2015

Isana MED, Urea+ Korpermilch | Isana, Intensywny krem do rąk



Nie rozumiem, dlaczego jedno z nich ma opakowanie w języku braci Grimm, a drugie - Słowackiego, co wielkim poetą był. Wcześniej nawet nie zwróciłam na to uwagi; w końcu nie czas żałować róż, kiedy płonie skóra. Tak to leciało?

27 maja, 2015

Balea & Isana - kakaowe i do ciała


Od dnia w którym wylądowałam na Londyn-Stansted i zaczęły mi ropieć oczy minęły właśnie cztery lata. Zdążyłam w tym czasie przejść kilka atopowych załamań, nauczyć się pielęgnować swoją skórę i odzwyczaić od zapachów. Zapominam o używaniu perfum, czuję się zagubiona przy półce z żelami pod prysznic, czasami nawet czuję zapach własnego bronzera i jest to bardzo uciążliwa sytuacja. Mimo to zdarzają mi się skoki w bok, o których ostatnio opowiadałam (1, 2, 3). Kolejnym były dwa nawilżacze do ciała, zupełnie przypadkiem oba kakaowe.

20 maja, 2015

Żel pod prysznic Isana Urea (trochę kontra żel pod prysznic po prostu Isana)

Zdjęć jako takich nie będzie, wyszło mi małe brzydactwo któremu czarno-biały filtr pomógł tylko trochę. Jeżeli komuś zależy, to tutaj można podejrzeć o czym mówię. W ramach rekompensaty będzie muzyka.


Nadszedł w moim życiu taki moment, w którym stwierdziłam, że wydawanie dziesiątek złotych na specjalistyczne żele pod prysznic nie jest mi niezbędne do wyprowadzenia skóry na prostą. Byłam wtedy po kilku miesiącach ostrzykiwania się dupilumabem, zagoiłam większość ran, a Isana akurat wprowadziła do Rossmannów serię Urea. Od tamtej chwili minęło kilkanaście butelek żelu pod prysznic z rzeczonej linii, jedna trzecia butelki limitowanego żelu Isany i niecała kostka mydła Aleppo, któremu mijał termin ważności.

11 maja, 2015

La Roche-Posay, nowa twarz Lipikaru: AP +


Kiedy byłam jeżem w wieku przedszkolnym, mama przywiozła mi z Niemiec ciastolinę Play-Doh. Później chyba sama siebie przeklinała za ten pomysł, bo o ile ja bawiłam się świetnie, tak jej - kobiecie, po której odziedziczyłam wyraz twarzy i migreny - wybitnie przeszkadzał zapach kolorowej masy. Efekty końcowe zabawy w rzeźbiarza stały na mojej półce bardzo długo, jednak po pewnym czasie zaczęły pokrywać się białym nalotem. Broniłam ich zawzięcie przez rodzicielską kontrolą, a mimo to przegrałam starcie ostateczne. Mojej dziecięcej uwadze może nawet uszłoby zniknięcie figurek, gdyby nie jeden drobny szczegół. Pech chciał, że ze śmieciarki odjeżdżającej spod mojego domu wypadła ciastolinowa świnka i taką stratowaną znalazłam ją na ulicy. Jaka to była trauma dla dziewczynki której wydawało się, że zabawki mają duszę! Jaki smutek narodził się w sercu niespełna dwudziestotrzyletniej dziewczyny, kiedy otwarty balsam do ciała zapachniał dziecięcą rozpaczą!

04 maja, 2015

Ziaja: krem łagodzący dla dzieci i dorosłych, 10% D-panthenolu

Kiedy pewnego razu w aptece dorzuciłam do zapasu leków wszelakich łagodzący krem Ziai (Maja - Mai, tego się trzymajmy) dla dzieci i dorosłych, nie miałam jeszcze za sobą doświadczeń z kokosowym jego odpowiednikiem. Chociaż nawet gdybym już wiedziała jak kiepsko się sprawdził, marka dostałaby pewnie drugą szansę za ładnie brzmiące substancje aktywne. 10% D-panthenolu, lanolina i  - według gugla, znane chyba tylko Zakładowi Produkcji Leków - glicerydy kokosowe za 6,30zł? Moje skażone atopią dłonie zaskrzypiały z radości.

Płaskie opakowanie sprawdza się nieźle w wypchanej po brzegi podręcznej kosmetyczce i trochę gorzej, kiedy jest do połowy puste (see what i did there?) a my mamy akurat taką fanaberię, żeby trochę kremu wycisnąć. Może gdyby plastik nie był taki sztywny, byłoby trochę łatwiej? Ciekawe tylko, czy wtedy cała konstrukcja zdałaby egzamin - ja tam nie wiem, jestem tylko przyszłym inżynierem.
Mam wrażenie, że przypaznokciowe skórki zaczęły się dzięki niemu trochę mniej przesuszać. Dwudniowa przerwa w olejowaniu kończyła się zazwyczaj zadziorami wymagającymi wycięcia, chwilowo jakby nie jest aż tak źle. Trochę mnie to dziwi, bo na dłoniach krem nie sprawdza się wcale. Po jego użyciu trudno jest utrzymać nie tylko długopis, ale i telefon. Pod śliską warstwą za to nie dzieje się nic (i nie stanie się nic aż do końca. opakowania), a o ochronie i 'łagodzeniu podrażnień sķóry narażonej na wysychanie i pękanie' zapominam jeszcze zanim przyjdzie mi do głowy jakiekolwiek umycie rąk.

Przyzwyczajona do rozwlekłych opowieści zupełnie nie na temat, czuję się dziwnie chcąc opublikować tak krótką wypowiedź. Nie moja jednak wina, że ziajowe rąk ochraniacze nie spełniają najmniejszych moich oczekiwań. Trochę szkoda słów i czasu.

Pees: tak, wiem, w starszych wpisach brakuje zdjęć. Wzięło mnie na wiosenne porządki. Prawdopodobnie potrwają do jesieni.

15 kwietnia, 2015

Recenzje XS: pomadki ochronne

Mimo że projekt denko - który ewoluował do comiesięcznej spowiedzi z wyczyszczonych opakowań - porzuciłam już dawno, ciągle przed wyrzuceniem zużytego kosmetyku zastanawiam się, czy nie będę chciała powiedzieć o nim choćby kilku słów. Zawsze odkładałam to pisanie na później, jednak kiedy zauważyłam że moje pudło z zapasami to głównie zapasy już zużyte, postanowiłam wziąć się do roboty. Dzisiaj wyrzucę kilka mniej lub bardziej opróżnionych opakowań po balsamach do ust.


Ochronny sztyft do warg od Neutrogeny kupiłam ubiegłej jesieni. Mimo sporej popularności marki, poprzedni taki kosmetyk miałam dziesięć lat wcześniej, kiedy sprezentowała mi ją ciocia; N. dopiero wchodziła na rynek, a ceny, jak na kieszeń trzynastolatki, były kosmiczne. Pamiętałam tylko bogatą konsystencję i to, jak błyskawicznie zgubiłam ją na plenerowej imprezie poświęconej papieżowi.
Nie żałowałabym, gdyby to właśnie ten egzemplarz gdzieś mi się zapodział. Drażnił mnie jej zapach, charakterystyczny dla wszelkich bezzapachowych ustrojstw. Trochę w nim oleju rycynowego, trochę apteki. Sam sztyft jest twardy, zostawia na ustach cienką, przezroczystą warstwę. Kiedy produkt siedzi na wargach, stają się one mniej szorstkie, całkiem przyjemne w macaniu i gdyby zatkać nos... Niestety o trwałym nawilżeniu możemy zapomnieć, bo razem z warstwą wierzchnią znika pamięć o tym, że stosowało się jakikolwiek produkt przez ostatnie trzy dni. Mimo konieczności częstej reaplikacji, za nic nie chciał się zużyć. W tym przypadku ciężko stwierdzić, czy to dobrze czy źle; ja jednak na pewno do niego nie wrócę.

Osoba odpowiedzialna za powstanie Extra Soft Bio regenerującego serum do ust Eveline prawdopodobnie darzy sporym sentymentem lata '90. Z mojego dzieciństwa, przypadającego właśnie na ten czas, pamiętam nieprzyjemny, gorzkawy zapach ochronnych pomadek mojej mamy. Łamiący się z łatwością różowy sztyft każdorazowo fundował mi powrót do przeszłości.
Ja naprawdę chciałam dać jej szansę. Cóż z tego, skoro kiedy przypadkowe zjedzenie pomadki kończyło koniecznością wypicia puszki coli dla zminimalizowania skutków gwałtu na moich kubkach smakowych? Ostatnie takie wrażenia zafundowałam sobie w Złotych Tarasach, kiedy rozdawane próbki miniaturowych mydeł glicerynowych pomyliłam z żelką (z czego zdałam sobie sprawę po pierwszym kęsie). Nie wytrzymałam wystarczająco długo żeby sprawdzić, czy używanie serum daje jakiekolwiek rezultaty.

Czy mandarynkowa pomadka Alverde jeszcze istnieje? Jeśli tak, będę się niedługo miotać z niezdecydowania w DMie. Zapach jest zbyt sztuczny: wanilii w nim ani grama, a jedyna cytrusowa rzecz jaką czuję to landrynki, a nie świeży owoc. Wychodzę ostatnio na straszną marudę jeśli o wąchanie kosmetyków chodzi; od dłuższego czasu wolę porządne działanie bez dodatkowych wrażeń. Alverde dało mi jedno i drugie. Sztyft gładko sunie po ustach, pozostawiając na nich grubą warstwę ochronną (na tyle, że nie liczyłabym na trwały makijaż ust z tym produktem w roli podkładu). Momentami da się wyczuć grudki które pod wpływem ciepła skóry ekspresowo topnieją. Doprowadzenie spierzchniętych warg do porządku zajmowało chwilę, a ja coraz bardziej wydłużałam czas między kolejnymi aplikacjami (był luty i było zimno). To dobrze, bo śmierdziała upierdliwie oznacza to, że działała.

Migdałowa Balea była pamiątką z wycieczki za czeską granicę (#turystyka kosmetyczna). Problem z wyborem między dwiema wersjami zapachowymi rozwiązało podejście 'bierz limitowane, bo później nie będzie'. Kosmetyk postanowił skończyć mi się w Pradze, logicznym więc było że ponownie skorzystam z dóbr oferowanych mi przez tamtejszy rynek - stąd karmelowa Candy Queen. Cały ten wywód można by zatytułować "dlaczego powinnam zatkać nos tamponem albo przestać skwierczeć*" bo i tutaj z wrażeniami było różnie. Opcja w szmaragdowym opakowaniu przypominała marcepan - całkiem to było przyjemne. CQ zaś jest dowodem na to, że powinnam sobie odpuścić poszukiwania karmelu w kosmetykach jeżeli nie chodzi o Body Farm**. W Pradze przeżywałam prawdopodobnie posesyjny szok: organizm z opóźnieniem załapał, jaką szkołę przetrwania znów sobie zafundowałam i zareagował między innymi syndromem EPJ - ekstremalnym przesuszeniem japy. W trzy dni zużyłam 70% całej pomadki i ani na chwilę nie poczułam, żeby zmniejszyła mi ona łuszczenie się skóry na ustach. Wniosek: Balea*** jest dla amatorek słodkich zapachów bez specjalnych wymagań pielęgnacyjnych. Albo dla młodszej siostry... wróć, siostrzenicy. Jestem już w wieku, kiedy po pierwsze kosmetyki sięgają raczej siostrzenice moich rówieśników.

Użyszkodniczki KWC piszą, że intensywnie nawilżający balsam do ust z masłem kakaowym marki Himalaya Herbals nie otwiera im się w torebkach. To znaczy, opakowanie się nie otwiera. Jak zwykle mogę zanucić, że znowu w życiu mi nie wyszło, bo w moim przypadku nakrętka ani trochę nie trzyma się reszty. Na szczęście to jedyna wada tego produktu. Sztyft jest idealny: ani zbyt miękki, ani za twardy. Pierwsze sztachnięcie się zawartością skojarzyło mi się z czekoladowymi świecami z Ikei, ale z chwili na chwilę było coraz lepiej. Niech wystarczającym komentarzem będzie fakt, że kiedy niemożliwa była już aplikacja prosto z opakowania, wydłubywałam ją w domowych pieleszach do dna. Jak już skurczą mi się zapasy, sprawdzę wersję bez masła kakaowego. Może stanie się cud i nie będzie pachnieć.

*marudzić, znaczysię
**nie byłam pewna, czy pisze się to łącznie czy też nie, toteż z pomocą zwróciłam się do google; grafika jak zwykle nie zawodzi, what is wrong with me ja się pytam
***nie mówię tu o serii Urea; balsamu do ust jeszcze nie sprawdzałam, ale całą resztę zużywam regularnie i z przyjemnością

11 kwietnia, 2015

Kawy? Gofra? Tiramisu?

Po zeszłorocznym wesołym Alleluja czekała mnie jeszcze weselsza podróż do domu. W pociągu relacji Warszawa - Białystok, pokonującym według biletu 186 km, spędziłam dokładnie sześć godzin. Od popadnięcia w obłęd (i nauczenia się w tym czasie do kolokwium) uratowali mnie znajomi z rodzinnego miasta, mniej znajome dziewczęta z Białorusi, jeden równie emerytowany, co zdezorientowany Niemiec i pogoda wyraźnie sygnalizująca lato. Rozprostowywaliśmy kości w środku mazowiecko-podlaskich lasów, nastrój był piknikowy (i nie w całej Polsce”, tylko „w całej Polsce”), a ja dałam się udupić i już wieczorem czułam początek zbliżającego się Przeziębienia Wszechczasów.
Czasami podczas choroby mam wielką ochotę na rosół mojej mamy, innym razem na gorącą czekoladę z Wedla; tym razem postanowiłam ulżyć zatokom w wannie pełnej piany. Dopełnieniem dzieła miał być pachnący słodyczą i jedzeniem balsam do ciała. Szafka z kosmetykami szyderczo śmiała mi się w twarz Cetaphilem i olejem kokosowym, więc w niezbędne rekwizyty zaopatrzyłam się w Hebe.

W tym momencie nastąpiła przerwa w pisaniu, bo spojrzałam na gofra i poszłam po czekoladki.




























Cześć pierwsza: Luksja, Caramel Waffle Bath Foam (czyli płyn do kąpieli)
Płyny Luksji wielokrotnie migały mi gdzieś w internecie, jednak jako atopik biorący szybkie prysznice nigdy nie poświęcałam im szczególnej uwagi. Moja wersja zapachowa jeszcze w opakowaniu pachnie karmelem, toffinkami i niemożliwym do zidentyfikowania cukierkiem z dzieciństwa. Niestety: w wannie aromat jest już prawie niewyczuwalny. Zazwyczaj hodowanie zmarszczek na opuszkach palców umilałam sobie inhalacjami prosto z butelki.
Zaskakujące jest to, że moja skóra całkowicie na niego nie zareagowała. Po specjalistycznym preparacie do kąpieli marki Emolium byłam w dużo gorszym stanie: czerwona i drapiąca się. Piany było dużo i na długo, ale mój nos nie czuł ab so lut nie nic. Gdybym następnym razem planowała spróbować pachnących kąpieli w płynach Luksji, chyba dobiorę do kompletu wosk Yankee Candle.

Część druga: Farmona, Kawowy Suflet do Ciała
W sumie to nie mam zielonego pojęcia, jak wygląda jadalny suflet. Ten zamknięty w plastikowym słoiku przypominał konsystencją schłodzony budyń z taką ilością grudek, jakiej nie byłaby w stanie wyprodukować największa kuchenna niedojda. Wiem za to jak pachnie tiramisu i w związku z tym mocno się zawiodłam, pakując nos pod ochronną folię. Wącham teraz wyczyszczone opakowanie i ciągle nie jestem w stanie powiedzieć, jak przeterminowane desery kawowe jadał w swoim życiu autor tej kompozycji. Może i jest tu trochę kapuczino (<3), może jakiś orzechowy aromat do ciast, trochę czekolady Aro, ale biszkopty z mascarpone? NOOOOPE. Wykluczam przekroczenie terminu ważności, zapach od samego początku jest taki sam, a balsamu mogłabym bezkarnie używać do dwa tysiące szesnastego.
(Powąchała go właśnie moja przeziębiona, wymęczona podróżą autobusem koleżanka. Reakcja pierwsza: Ojezu, zaraz się zrzygam. Reakcja druga: Tiramisu? A z jakiej dupy?)
Zapach zawiódł, ale nawilżanie było na zaskakująco wysokim poziomie. Zmęczone zimą łydki po bliskim spotkaniu z sufletem przestawały być ściągnięte i popękane aż do następnej kąpieli/prysznica (jak zwykle przypominam: na ręce emolienty, nogi sobie poradzą). Nie zaobserwowałam żadnych objawów podrażnienia skóry przez substancje zapachowe tudzież konserwujące. Następnego razu nie będzie, bo nigdy nie mam silnego, pozbawiającego węchu kataru przez tyle czasu, ile zajmuje mi wykończenie opakowania balsamu do ciała.



Kilka tygodni później, kiedy dawno już zdążyłam już zapomnieć o mrocznych, zasmarkanych czasach, w mojej skrzynce znalazł się list - odpowiedź na reklamację. PKP uznało, że zgodnie z ich reklamowym hasłem - "ważne, że jedziesz" - dojechałam do celu, więc o co mi jeszcze chodzi.

21 marca, 2015

O dwóch takich, co szału nie robią | Alterra, mleczko do ciała & krem pod prysznic


Prawdopodobnie raz na kilka tygodni można byłoby mnie spotkać przy półce z wegańskimi szamponami Alterry, gdyby nie regularne dostawy zapasów z Drogeriemarkt. Prawdopodobnie do ciała też używałabym produktów tej marki, gdyby były nie tylko tanie, ale i dobre.

To nie jest tak, że ta dwójka na zdjęciu to zło, mrok, krew, szatani i Jerzy Urban ubrany w butelkę z plastiku. Tu się żadne kontrowersje nie dzieją, skóry mi nie wypaliło, ale oba produkty zużywałam trochę na siłę. Mleczko dożyło nawet przekroczenia terminu ważności, ale o tym nie mówmy głośno. Kupiłam je latem na dworcu centralnym, kiedy wyjeżdżałam w siną dal, nie mając jeszcze wykształconego odruchu "możesz nie wziąć tuszu do rzęs, ale bez nawilżaczy nigdzie się nie ruszaj". Tamten konkretny Rossmann nieraz ratował mi życie. Tuż obok była apteka (poproszę mleka pięć deka), ale w portfelu hulał mi wiatr, więc odpuściłam sobie dermokosmetyki i wydałam jakieś osiem złotych na to, co widać.

Mleczko chłodziło skórę, co było zaletą latem i wywoływało dreszcze zimą. Wchłaniał się długo; masowałam, masowałam, masowałam, a ono ciągle BYŁO. Miał bardzo specyficzny zapach - oczywiście jest parfümfrei, ale nikt przecież nie liczył na to, że składniki roślinne pochodzące z kontrolowanych biologicznie upraw i dziko rosnących zbiorów pozbawione są jakiegokolwiek aromatu. Chociaż jestem przyzwyczajona do najdziwniejszych doznań zapachowych wywoływanych przez kosmetyki dla atopików (patrz: Decubal), w tym przypadku ciężko było mi przywyknąć.
Na całe ciało używałam go tylko podczas wspomnianej majowej wycieczki, po powrocie wróciłam do standardowego zestawienia: na ręce emolienty, nogi zniosą wszystko. Sprawdzałam - jeśli chodzi o długofalowe nawilżenie, na łydkach dużo lepiej od tego certyfikowanego tworu sprawdziło się naszpikowane chemią i fragransem masło do ciała Farmony. W dodatku kupiłam je tak dawno temu, że nie wiem czy istnieje jeszcze w ofercie. A nawet jeśli: to nie morelowy peeling St. Ives, mało kto będzie tęsknił.

Krem do ciała zainteresował mnie, kiedy doprowadziłam się atopowo do znośnego stanu i zatęskniłam za pachnącymi żelami pod prysznic. Tutaj znowu zadziałał ciąg skojarzeń Alterra - łagodne - nie pieni się - będzie super. Jest z Alterry, jest łagodne, nie pieni się, było średnio.
Ze względu na swoją kremową konsystencję zużywa się toto całkiem szybko, a stosowanie szorstkiej gąbki Syreny w celu poprawienia wydajności mija się w tym przypadku z celem. Pomarańczowy krem nie wysusza, myje poprawnie, ale to tyle.
Dużo lepiej na mojej skórze sprawdził się dwa razy tańszy żel z olejkiem z Isany o zapachu melona i gruszki. W tym przypadku mój nos trochę cierpiał, bo połączenie wanilii i pomarańczy wzbudzało tylko jedno skojarzenie: chemiczne serki homogenizowane. Kiedyś spróbowałam takiego, był chyba mandarynkowy. Obrzydlistwo*.

W Rossmannie już się nawet koło Alterry nie zatrzymuję. Moja stała trasa to żele pod prysznic Isany, papierowe ręczniki perforowane dwa razy gęściej niż standardowo i duże płatki do demakijażu Lilibe. Na kolorówkę staram się nie patrzeć, bo zawsze - zawsze - znajdzie się przy półce jakaś cwana macantka otwierająca kolejny błyszczyk. Staram się unikać stresorów.


*Zgooglowałam to słowo, bo nie byłam pewna czy napisałam je poprawnie. Dlaczego, grafiko Google, DLACZEGO?

19 marca, 2015

Nagoya, krem arganowy

Dwa i pół roku temu osiadłam na Pradze Południe i, o dziwo, nie ruszyłam się stąd do dzisiaj. Całkiem nieoczekiwanie Gocław zaczął mnie rozpieszczać bliskością supermarketów i straganów z warzywami, piekarni i Rossmanna, sklepu papierniczego z prawdziwego zdarzenia, szewca, makdonalda do którego dowozi mnie nocny autobus (kiedy o pierwszej trzydzieści wracam pod wpływem szalonych ilości ginu do domu i po wykonaniu jednego ważnego telefonu - Skarbieee, a jaki my mamy numer mieszkania? - wjeżdżam na trzynaste piętro, żeby zamiast miłosnych wyznań wyartykułować na ucho "zjadłabym cheeseburgera"), sklepu zielarskiego i osiedlowej drogerii. W tej ostatniej pewnego dnia wymieniłam pięć złotych bez grosza na krem, o którym wcześniej wiedziałam tylko tyle, że Stri lubi jego różaną wersję.



Plan był taki, że zużyję go na twarz - nie udało się. Za dnia irytująco rolował się przy nakładaniu podkładu, a wieczorem pachniał zbyt intensywnie, co niepokojąco zwiększało prawdopodobieństwo obudzenia się z migreną. Po trzyletniej, niekończącej się walce z AZS, przyzwyczaiłam się do bezzapachowych kosmetyków - szczególnie do twarzy - na tyle, że Parfum w składzie wzbudza raczej moje podejrzenia niż zaufanie. Skończył w szufladzie biurka jako stacjonarny krem do rąk.

tutaj miało być zdjęcie wnętrza, ale wyszło tak boleśnie nieostre, że zrezygnowałam z tego posunięcia

Może nawet byłabym z niego zadowolona (oleju arganowego się nie spodziewałam), gdybym nie miała skóry specjalnej troski. To, co internetowe recenzentki określają tępą konsystencją, na mnie nie robi większego wrażenia. Przyjemny w ich odczuciu aromat drażni mój nos. Tłuste jest dla nich to, co nawet nie stało koło Lipobase (chociaż parafiny ma sporo). Krem wchłania się dość szybko, ale sprawne pisanie długopisem jest możliwe dopiero kilka minut po aplikacji. Po pierwszym myciu rąk warstwa ochronna ustępuje miejsca niemiłemu uczuciu ściągnięcia (zwłaszcza jeżeli tak jak ja nie myślałyście logicznie i macie teraz zapas wysuszających mydeł Bath&Body Works, hooray for being reasonable).

Chociaż nie jestem zwolenniczką walki o uwolnienie kosmetyków od chemii wszelakiej, przez połączenie intensywnego zapachu z wodnistą konsystencją nie mogę odpędzić się od wrażenia, że nakładam na siebie połowę tablicy Mendelejewa (he he). Tym bardziej zdziwiła mnie obecność stoiska zastawionego tymi kremami na targach Beauty Forum, marka kojarzy mi się raczej z niewiadomego pochodzenia mięsem w kebabie, a nie pierogami od początku do końca uklepanymi przez babcię.

No co? Głodna jestem.

30 stycznia, 2015

Byłam na Dniach Alergii

Nie byłam za to na bieżąco z własnym życiem, więc zabrakło relacji na gorąco. Spróbuję następnym razem.
Dni Alergii i Nietolerancji Pokarmowej, czyli targi dla alergików, astmatyków, atopików i innych a-, to jak do tej pory jedyne takie wydarzenie w kraju. 21 i 22 listopada w jednym miejscu zgromadzili się przedstawiciele ponad siedemdziesięciu jednostek: fundacji, firm kosmetycznych, producentów zdrowej żywności, specjalnej odzieży, sprzętu AGD, środków czystości i wszystkiego, co przydaje się w codziennym życiu osób związanych z alergią i okolicznymi. Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się aż takiego zainteresowania. Według organizatorów, targi odwiedziło ponad 5365 osób. Mogłam to odczuć podczas prób dopchania się do stoiska Fundacji Alabaster, gdzie pomagałam w ogarnięciu Strefy Relaksu. Poza miejscem do odpoczynku, Fundacja zapewniła możliwość indywidualnych konsultacji psychologicznych, grupowego spotkania-wykładu z dietetyczkami, oraz wzięcia udziału w warsztatach dla wszystkich grup wiekowych.


Mimo sporego zainteresowania, udało się i mi kilka razy zwiedzić okoliczne stoiska i zajrzeć na dłużej do tych z kosmetykami. Najbardziej interesowało mnie La Roche-Posay i tu się niestety zawiodłam. Zadałam stacjonującym tam paniom pytanie, usłyszałam lakoniczną odpowiedź. Próbowałam ponownie zagaić i rozkręcić rozmowę, liczyłam na jakąś miłą pogawędkę, albo na to że dowiem się czegoś o składach i produktach - moje zainteresowanie chemią kosmetyczną rośnie, więc zawsze chętnie korzystam z możliwości wymiany opinii ze specjalistą. Skończyło się na przyjrzeniu się wyeksponowanym produktom, grzecznym uśmiechu i przejściu dalej. Szkoda LRP, szkoda. Nie była to na pewno wina zbyt wielu osób kręcących się wokół, bo w danym momencie jedynymi zainteresowanymi byłam ja i osoba mi towarzysząca.
Po drodze - i po środku w moim rankingu - była też Ziaja i Eucerin, które wypadły przyzwoicie, ale nieszczególnie zapadły mi w pamięć. Zdecydowanym zwycięzcą całego wydarzenia jest dla mnie Sylveco. Do tej pory nigdy nie było mi z nimi po drodze, popularne lekkie kremy nie są tym czego szukam, więc na markę nie zwracałam uwagi. Uwijająca się na miejscu ekipa szybko zmieniła moje nastawienie. Samo stoisko przyciągało wzrok kolorami, co stanowiło miłą przeciwwagę dla sterylnych boksów widywanych tu i ówdzie. 

Za pierwszym razem zatrzymałam się tylko na moment, a to wystarczyło żeby zostały mi przedstawione najważniejsze produkty. Rozmowa z obecnymi tam osobami przebiegała dynamicznie, widoczny był entuzjazm i chęć przedstawienia kosmetyków najlepiej dostosowanych do potrzeb klienta. Dobrze wiem, jak pozytywnie wśród czytelniczek blogów odbierane są opakowania i składy produktów. Ja poza tym jestem bardzo, bardzo zadowolona z bezpośredniego kontaktu z przedstawicielami marki. Z przerwy obiadowej wróciłam z garścią próbek i specjalnie dla mnie przygotowaną odlewką wybranego kremu (używano jednorazowych szpatułek, chapeau bas!). Ponieważ moje fundacyjne rewiry znajdowały się niebezpiecznie blisko Sylveco, ostatecznie i tak skończyło się na zakupach. Za piętnaście złotych stałam się posiadaczką wygładzającego peelingu, gratis dostałam wybraną przeze mnie pełnowymiarową pomadkę, kolejny pakiet próbek, firmowy ołówek i uroczy zielnik - katalog produktów z leksykonem składników. Piętnaście złotych. Ja kupiłam ich produkt, oni mnie.

Dzieci są dla mnie tematem obcym, więc do miejscówek dla posiadaczy tychże raczej się nie zbliżałam. Do Eko Rodziców trafiłam podczas poszukiwania owocowych batoników. Do słodyczy nie dotarłam, ale znalazłam coś innego. Zobaczyłam, nabyłam, a dopiero później dowiedziałam się, do czego służy.
Bawełniany jeż jest wypełniony łuskami gryki. Nie tylko relaksująco szeleści, ale po włożeniu do piekarnika może być termoforem. Po pobycie w zamrażalniku może ukoić ból po nabiciu siniaka, z czego chętnie zaraz skorzystam. Od kilku dni dumnie noszę mojego pierwszego dorosłego guza i zamierzam o niego dbać jak na odpowiedzialną osobę przystało. Poza jeżem wyniosłam też kilka bezpłatnych egzemplarzy pierwszego wydania kwartalnika "Informator Alergika". To na prośbę rodziny i znajomych, bo chcieli mieć na własność coś, co zawiera napisany przeze mnie artykuł.

Jeżeli ktoś chciałby przyjrzeć się wystawcom, tutaj ma udostępnione zdjęcia z targów. Trochę mnie boli brak ostrości i poruszenia, ale... No, da się zobaczyć co potrzebne. Wrażeń estetycznych mogę szukać pod hasłem imię-nazwisko-photography. Wszelkich pozostałych podczas Dni Alergii nie brakowało, więc jeżeli organizatorzy zdecydują się powtórzyć tę akcję, to ja w to wchodzę. Obiema nogami.

26 stycznia, 2015

Thank you Captain Obvious, czyli chwilowo wygrywam z łojotokiem

Jeżeli chodzi o pakowanie się na wyjazdy, wyjątkowo nie pasuję w tym względzie do wyobrażeń, jakie o podróżujących kobietach mają moi znajomi płci przeciwnej. W pięćdziesięciolitrowy plecak jestem w stanie spakować dwie osoby. Na weekendowy wyjazd dzierżę na ramieniu szmacianą torbę z Primarka i nic poza tym. Jestem mistrzem w minimalizowaniu, zbieraniu próbek i miniaturek, używaniu ręczników z mikrofibry, które zajmuje tyle miejsca, co mój portfel. Ten codzienny - w podróż zazwyczaj zabieram mieszczącą się w kołczan prawilności miniaturkę. Odżywka do włosów? To tylko trzy dni! Cienie do oczu? Oh, come on! Ograniczam się do niezbędnej podstawy, dlatego też ostatnio zrezygnowałam z Efflaclaru K i mleczka od Clinique na rzecz płynu micelarnego, żelu do twarzy i nawilżającego kremu. Bo komu chciałoby się spłycać blizny, kiedy młodość wzywa do korzystania z życia?*

Dzięki temu ukazała mi się ciekawa zależność: wszystko to, co nakładane było dłonią drżącą i efektu niepewną, każdy składnik zakazany przy AZS... okazał się zbawienny dla mej twarzy. Nie mam obecnie większych zmian atopowych, ale jak już ostatnio marudziłam często, łojotok nie daje o sobie zapomnieć. Czoło wygląda jak wyślizgane (tuż po peelingu) albo łuszczy się niemiło, pokryte czerwonymi plamami (trzy godziny po peelingu). Nie nadążam z mechanicznym skrobaniem, peeling enzymatyczny też nie przynosił efektu na długo. Nie wiedziałam czemu zawdzięczam wyjątkowo długą poprawę, dopóki nie wróciłam z górskich wojaży. I nie spojrzałam w lustrze na twarz, z której po odstawieniu powyższych sypał się łupież.

Pewnie gdybym miała czas na przekopywanie internetu, bardzo szybko dowiedziałabym się że retinol i kwas salicylowy mogą zrobić mi dobrze. Cieszę się jednak, że sama na to wpadłam, bo gdybym miała czekać na odkrycia do końca sesji, dostałabym świra od irytującej warstewki Clotrimazolum między brwiami. Mogłabym też spróbować polepszyć swoją dietę, która aktualnie składa się ze wszystkiego, co jest pożywką dla drożdżaków, te z kolei obwiniane są o większość moich dolegliwości. Trochę mi się to jednak nie widzi: odstawianiem cukru, kawy, energetyków i pieczywa zajmę się na wiosnę. Muszę mieć z chemią do czynienia, żeby chemię wreszcie zdać. Tak to sobie tłumaczę.

*A kiedy już docieram na miejsce, okazuje się że gdyby mnie naszło na użycie odżywki, maski, peelingu do ciała albo lakieru do włosów, do koledzy służą arsenałem. I 'jak to Jeż, masz tylko te spodnie na dupie?!'.

06 stycznia, 2015

Jestem atopikiem. Żyję na krawędzi.

Prawda objawiona numer xyz, o której nie powiedziała mi mama, bo nie było okazji: farbowanie włosów bez foliowych rękawiczek to nie jest najlepszy pomysł. Później trzeba to wszystko szorować mydłem, mocnym szamponem, peelingiem, żelem peelingującym i nierozpuszczalna kawą, a dłonie po całej operacji (niezakończonej sukcesem) potrzebują wsparcia w postaci warstwy maści sterydowej. Mogę się tylko cieszyć, że nie wszystkie przeprowadzane przeze mnie ryzykowne eksperymenty kończą się niepowodzeniem.

Kiedy dowiedziałam się o AZS, musiałam zrezygnować z zabiegów mogących podrażnić mi przewrażliwioną skórę. Pierwszym z nich był peeling kwasem migdałowym, który sprawdzona kosmetyczka nakładała mi na twarz co trzeci piątek. Gratuluję sobie w myślach, że zdążyłam choć trochę spłycić blizny po Trądziku Wszechczasów, ale z drugiej strony jestem nieco zła, bo dzieło nie zostało ukończone - po dziś dzień mam podziobane policzki i skrzywioną psychikę (a to nowość). Sytuacji nie poprawia widok intensywnie łuszczącej się skóry między brwiami - to mój najbardziej problematyczny rejon (ukłony w stronę łojotokowego zapalenia skóry, którego obsługi dopiero się uczę). Delikatne peelingi enzymatyczne mnie nie cieszyły, a ponieważ ciągle miałam zapas kwasu migdałowego i hialuronowego, stworzyłam pięcioprocentowy tonik. Aplikowałam go wieczorami, jeżeli skóra była akurat w formie (podrażnienia na policzkach i czole powiązałam z samym faktem istnienia atopii) przez trzy, może cztery tygodnie. Po tym czasie przerzuciłam się na Mild Clarifying Lotion do cery wrażliwej i bardzo suchej od Clinque i napoczętą wieki temu tubkę Efflaclaru K.

Dygresja: znajomy stwierdził kiedyś, że wirusem ebola nie powinnam martwić się z jednego powodu: złapałam już tyle różnych chorób, że na następną nie ma już miejsca. Facjata ma tej zasady chyba nie zna i między kolejnymi przesuszonymi obszarami radośnie hoduje sebum i zaskórniki. Stąd przede wszystkim wzięła się decyzja o wytoczeniu kwasowego działa.
Cały rytuał jest mało oryginalny: po umyciu twarzy przecieram ją płynem Clinique, na nos i policzki nakładam Effaclar, a po kilku minutach przykrywam całość aktualnie używanym kremem/olejem nawilżającym. Już po pierwszego dnia 'po' miałam wrażenie, że skóra jest gładsza i przyjemnie napięta.
Pierwszego dnia pierwszego miesiąca roku - kilka tygodni po rozpoczęciu tej kuracji - wprosiłam się na herbatę do Stri i przy okazji w jej lustrze zauważyłam, że czarne punkty na twarzy nieco zbladły (nos) albo zostały po nich już tylko rozszerzone pory (reszta świata). Udziału w tym dziele zniszczenia nie można odmówić maskom: dziegciowej oczyszczającej Babuszki Agafii tudzież niebieskiej paście 2w1 z Clean&Clear. Zbyt wielkich zasług przypisywać im też nie będę; w stosowaniu maseczek byłam tak regularna, jak w wypełnianiu składanej sobie obietnicy 'od jutra uczę się regularnie'. 

Poza kwasami przetestowałam na sobie też depilację rąk rozgrzanym woskiem. Nogi nie byłyby żadnym wyzwaniem, te są jakby pożyczone od zdrowego człowieka. Zdecydowałam się na to pierwszy raz od trzech mniej więcej lat, czyli momentu w którym na własnej skórze przekonałam się, że choruję na AZS. Pod ręką miałam pełen przekrój maści sterydowych, ale na szczęście żadna z nich nie była potrzebna. Cała akcja przebiegła sprawnie, w kilku miejscach tradycyjnie pojawiły się krople krwi, jednak nie było to nic szczególnego: za zdrowych czasów reagowałam podobnie. Po kilku dniach na ramieniu pojawiła mi się sucha plamka, ale - tak jak w przypadku niedoskonałości na twarzy - nie mogę jednoznacznie określić przyczyny jej obecności. W momencie wykonywania zabiegu ręce miałam w bardzo przyzwoitym stanie, w przeciwnym wypadku za nic nie przekonałabym mojej ciotki do zrywania ze mnie fizelinowych prostokątów.

Trzecią rzeczą której się bałam, jest farbowanie włosów. Urodziłam się jako słowiańska blondynka, jednak w pewnym momencie mojego życia moje brwi postanowiły stać się granatoweprawieczarne. Nie pamiętam tego momentu, wydawało mi się nawet że tak było zawsze. Wrażenie to zniknęło, kiedy w szale poświątecznych porządków trafiłam na zdjęcie wykonane dokładnie w połowie mojego życia.

Nie ściemniam.
 Przypomniało mi się, że kiedy w licealnych czasach wychodziłam z gabinetu kosmetyczki, jej asystentka chciała mnie zmusić do zapłacenia nie tylko za regulację, ale i hennę owłosienia na twarzy. Kiedy zaś inna przedstawicielka tego zawodu zrobiła mi na twarzy dwa plemniki, po zalaniu się łez potokiem postanowiłam: skoro są tak wyraźne i tak bezczelnie cienkie, postaram się żeby przez brak kontrastu z włosami rzucały się w oczy trochę mniej. To postanowiwszy, pomalowałam czuprynę na mój pierwszy w życiu brąz, a stało się to dzięki ziołowemu balsamowi koloryzującemu z ekstraktem z henny marki Venita któremu z lenistwa jestem wierna do dziś. Gdzieś z tyłu głowy miałam obraz pacjentki z sali na oddziale dermatologicznym, która po takim eksperymencie miała całe ciało pokryte czerwonymi plamami, ale bez ryzyka nie ma zabawy przecież. Przeżyłam.

Przez to wszystko chcę po prostu powiedzieć, że jeśli bardzo się chce, to można. Powtarzane do porzygu "każdy z nas reaguje inaczej" nie wzięło się z powietrza. Na wszelki wypadek mniej zorientowanych informuję, że nikogo nie namawiam jednak do nadmiernych zabaw z własnym organizmem. Przypominam, że sama nie jestem lekarzem, tylko osobą chorą z pierdolcem na punkcie gładkiej cery, rąk i wyglądu Królewny Śnieżki. Kiedy mój stan się pogarsza, używam tylko specjalistycznych, sprawdzonych produktów, wyjmuję niektóre kolczyki i staram się żyć w mydlanej bańce, żeby nic mi nie przeszkadzało. Tylko te lepsze momenty wykorzystuję na kombinowanie, żeby udowodnić sobie że atopia mnie tak bardzo nie ogranicza.

Czasami się udaje.
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka