12 listopada, 2013

Flormar, Passionate Dots - pierwsze wrażenia.

Pewne zagięcie czasoprzestrzeni bierze się stąd, że wczoraj nad wpisem zasnęłam. Kiedyś musiałam. 

Umowa zlecenie ma to do siebie, że będąc wyjątkowo bezczelnym człowiekiem, dostatecznie zaplątanym we własne kłamstwa, można zachorować i skazać dwie studentki dzienne na przejęcie trzeciego etatu. Pomiędzy zwolnieniem pewnej tępej dzidy a zatrudnieniem nowej pracownicy upłynęło dostatecznie dużo czasu, żebym mogła przypomnieć sobie jak wygląda brak snu przez więcej niż dobę, łączyła kawę z energetykami, energetyki z musującymi wspomagaczami, zagryzała wszystko magnezem na wszelki wypadek, zaliczyła krwotok z nosa, wymioty ze zmęczenia i noc zakupów z perspektywy sprzedawcy, między dwiema zarwanymi nocami i dwoma kolokwiami. Pomimo kolejnych trzech kolosów w tym tygodniu, dziś wczoraj pozwoliłam sobie wrzucić na luz. Tym bardziej, że obchodzimy obchodziliśmy Dzień Jeża!

Chciałam opowiedzieć Wam o mojej liście życzeń, ale pisało mi się o nich kulawo jak nigdy. Zamiast tego na specjalnie życzenie Puszysławy (chociaż nie wie, że sobie życzyła), na warsztat wjeżdża limitowania edycja Passionate Dots.


Nie planowałam upubliczniania tych zdjęć; miały być wyłącznie treścią mmsa do przyjaciółki, którą dużo bardziej obchodziłyby opakowania. Założyłam z góry, że w kwestii zawartości zda się na mnie i że wystarczy jej do szczęścia już sama obecność czerwonego blaszanego opakowania w czarne groszki z puchatym aplikatorem w środku. Te puszki, z płaską i również brzęczącą pokrywką, to pudry terracotta, 39,90 za sztukę. Do wyboru mamy rozświetlacz w kolorze jasnego złota (ale nieco ciemniejszego od Mary-Lou) i bronzer równie mocno napakowany drobinkami. Nie miałam okazji testować żadnego z elementów PD na sobie, ale testy na dłoni w tym przypadku wypadły zachęcająco. Przyznaję, że opakowanie też zrobiło swoje i nawet ja zastanawiam się, czy nie przytulić jednego egzemplarza. Obstawiam, że będą się dobrze sprzedawać jako prezenty świąteczne.
Mniejsze opakowanie z przodu: puder transparentny, 34,90. Pomadki są odpowiednikiem standardowej serii Deluxe Cashmere. Na temat jednych i drugich nie mam jeszcze zdania. Palety cieni to moim zdaniem lekkie przegięcie: 53,90 za osiem cieni, srsly? Zestaw dwóch kosmetyczek za 25 zł wykonany jest z czarnej, dość grubej siatki: nie mają dodatkowego, poszerzającego materiału na dnie, więc za dużo do nich nie upchniemy.
Eyelinery sprzedają się najlepiej. W nakrętce ukryty jest pędzelek, a w opakowaniu całkiem miła, żelowa konsystencja. Produkt nie robi na oku skorupki, jest dość giętki i żyje razem z powieką. Wolałabym nakładać go jednak własnymi akcesoriami. Do wyboru mamy czerń, granat i połyskliwą zieleń, 23,90 od sztuki.
Last but not least: lakiery! Niestety nie załapały się na zdjęcie, ich miejsce na wystawce chwilowo było zajęte. Do wyboru mamy sześć kolorów: czarny, fioletowy, niebieski, czerwony, pomarańczowy i okołomiętowy. Wszystkie mają piaskowe wykończenie, jest ono jednak na tyle delikatne, że w połączeniu z brakiem błyszczących drobinek może chwycić za serce wyłącznie znawczynie i pasjonatki tematu (i nie, wcaaale nie myslę o $tri). Niewtajemniczone klientki często twierdzą, że wygląda to-to jak zepsuty lakier i 12 zł decydują się wydać na maty. Narobiłam Pusi nieco nadziei, bo jedyne nawiązanie do retro klimatów to te kilka groszków, dzięki którym opakowania nie odstają od całej reszty serii. Wysepki F. wyposażone są w testery tych lakierów, więc jeśli ktoś cieszy się stacjonarnym dostępem do produktów marki, ma jedną rzecz do zmacania więcej.

Jeśli o mnie chodzi, skuszę się pewnie na czarny piasek. Zachwyciło mnie to zdjęcie, kiedy przeglądałam grafikę google pod kątem serii PD. Zastanawiam się też nad terracottą, działa ładne opakowanie i hasło 'limitowane'. Ciekawe czy Wam coś wpadło w oko.

Pozdrawiam z przepełnionej miłoscią Warszawy!
Jeż

10 listopada, 2013

O pracy na wyspach. Kosmetycznych.

Minął już miesiąc z hakiem, od kiedy zapuszczam na takiej korzenie. Całkiem ciekawe doświadczenie; od teraz będę miła i wyrozumiała dla każdej pani-ze-klepu-z-kosmetykami i choćbym znała asortyment firmy lepiej od niej, pozwolę jej koło siebie stać i zagadywać, żeby tylko nie dostała opierdolu za olanie klienta. Nawet jeśli klient doskonale radzi sobie sam. Żeby nie stresowała się, że akurat przez kamery ogląda ją szef.
Flormar w Warszawie - nie licząc drogerii na centralnym - jest w stolicy od dwóch miesięcy. Wbrew temu co myślałam, nie jest to jeszcze dobrze znana firma (witamy w świecie ludzi nie żyjących blogami). Ludzie zadają sporo pytań, a ja na wszystkie staram się odpowiedzieć najlepiej jak umiem. Czasami tylko opadają mi ręce.


- Przepraszam, a skąd jest ta firma?
- Z Mediolanu.
- Z Polski?

Nie napiszę Wam, że praca w tym miejscu przypomina koszmar, spędzam w niej po kilkanaście godzin na stojąco, bez wody, chleba i igrzysk, bo zwyczajnie tak nie jest. Lubię to co robię i mimo początkowych obaw, nawet konieczność codziennego zdejmowania lakierów z półek, przecierania półek, przecierania lakierów i ustawiania ich z powrotem jest dla mnie relaksująca. To i-de-al-ny sposób na odpłynięcie i zatopienie się we własnych myślach.

Największą wadą pracy z ludźmi są ludzie. Mam sporą motywację do skończenia studiów: liczę na to, że moja wiedza i umiejętności pozwolą mi na znalezienie pracy, której esencją nie będzie bycie ekstremalnie miłym dla wyżej wymienionych. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem bucem który warczy na każdego klienta; przeciwnie: bywam tak świergocząca, uśmiechnięta i wygadana, że momentami sama się sobie dziwię. Z niektórymi kobietami momentalnie nawiązuję nić porozumienia i zamiast gadki sprzedażowej przeprowadzamy pogawędkę o wszystkim. Po czymś takim mój szczery zachwyt nad czerwoną pomadką (long wearing, L18) genialnie podkreślająca błękit oczu naprawdę brzmi szczerze. Nawet kiedy wiem, że klientka się na większe zakupy nie szykuje, doradzam jej na co mogłaby zwrócić uwagę w bliższej lub dalszej przyszłości, jeśli tylko mam na to czas. Traktuję je tak, jak sama chciałabym być potraktowana - działa.

Z chamstwem nie spotykam się w takim natężeniu, na jakie się nastawiałam. Ale i tak bywają baby, którym na dzień dobry wepchnęłabym szminkę w oko. Pewne zachowania powielają się wśród osób deklarujących strojem i zachowaniem pełną paletę statusów materialnych, więc umówmy się: nie jest to brak kultury spowodowany tym, że to wieśniak przecie, ani wyższość z kategorii ja-mogę-bo-macham-kuferkiem-lv. Aby uniknąć odpowiedzi w stylu 'może mi pani ponosić torebkę' od samego początku pytam w czym mogę doradzić, nie pomóc. Zadałam to pytanie dziewczynie w dresie, która zbyt zajęta była wysysaniem składników mineralnych z własnego paznokcie. Wzrok z lakierów przeniosła w tym momencie na mnie, po czym wnioskuję, że niesłysząca nie była, a mimo to uznała mnie za niegodną odpowiedzi. Ta na szczęście przeszła dalej. Wrzodem na tyłku są takie, które uważają cię za niegodną rozmawiania z nią. Zadajesz pytanie, a jej powieka nawet nie drgnie. Głowy nie uniesie. Wpatruje się w asortyment, ale w odpowiedzi nie usłyszysz nawet beknięcia. Kamery działają: odejść głupio, stać też niezręcznie. Mija 10 sekund, daję się hrabinie zapoznać z kolorami buteleczek. Informuję o promocjach - ciągle zero kontaktu. Wreszcie odchodzi, stukot szpilek brzmi coraz ciszej, przypominam sobie o efekcie Dopplera, oddycham z ulgą. Oby jak najmniej takich. Przysięgam: z głuchoniemymi klientami lepiej się dogaduję.

Nie wiem czy kojarzycie Darię - kreskówkę ze świetlanych czasów MTV. Moja idolka #1, z którą się utożsamiam; kocham ją bardziej niż jedzenie i niedługo w całości będę mogła cytować z pamięci.



Dzieci.
Dzieci, pobłażliwi rodzice zadowoleni z chwilowego zajęcia uwagi dziecka i dużo kolorowych rzeczy ustawionych wystarczająco nisko. Moje stoisko to atrakcyjny plac zabaw. Można przestawiać/przerzucać produkty, zbić coś przy okazji, pobawić się w chwyć i spieprzaj, wyłamać sztyfty z pomadek albo udawać że testery błyszczyków to szczoteczki do zębów. Pół biedy, jeśli ich matka jest stałą klientką, wspomagającą nasze wyniki sprzedażowe. Zaciskam zęby i głęboko oddycham z firmowym uśmiechem na twarzy. Dużo mniejszy próg tolerancji mam dla opiekunów podchodzących do półek z lakierami z dzieckiem na rękach i słowami 'a zobacz, jakie tu kolorowe fajniusie!' na ustach. Prawo Murphy'ego: im więcej energii poświeciłaś na posprzątanie w lakierach, tym większy zamęt zasieje w nich dziecko, które za chwilę się zjawi. 'Ja na miejsce odstawiam, tylko pokazuję' rzecze ojciec, po czym JEB - czerwony lakier ląduje przy różowych neonach. Napisem do tyłu. I krzywo. No kurwa.

Mogłabym tak pisać i pisać... O paniach, które szukają takiego jednego koloru... ale pff, pani i tak go nie będzie miała. I tych pytających o kosmetyki Bell i lakiery Sally Hansen. O chłopakach, którzy mimo dziewczyny na drugim końcu ręki puszczają do mnie oczko. I jeszcze raz, żebym nie myślała że mam już omamy ze zmęczenia. Czar czerwieni na ustach. O ochroniarzach i ich dennych tekstach. O facecie, który dzięki partnerce-entuzjastce terminy konkretnych promocji zna lepiej niż ja sama, po czym pyta o dostępność lakierów black dot i tych typu sorbet. O babie, która wybierała lakier na próbniku, po czym nurkowałam do szuflady prawie łamiąc sobie przy tym nogi i kręgosłup (dzień dostawy, dwa kartony, szerokość stoiska wewnątrz: około metra), prezentowałam lakier, pani pokaże ten jednak, jeszcze raz nur, wyławiam lakier, ojej, to one nie są perłowe? Od samego początku nie były.
O tym, że moim drugim etatem stanie się niedługo informacja turystyczna, bo radzę sobie lepiej niż stojący nieopodal plan galerii. I że wreszcie mamy kilka lakierów piaskowych i zajebistą serię dla fanek kropek i stylistyki pin-up/retro. Tak myślę że to to, jako jedna z nielicznych mi znanych przedstawicielek kobiecej części świata, zupełnie nie interesują mnie grochy, Marylin Monroe i tym podobne, więc z nazewnictwa też jestem słaba.

Napiszę o testerach. I macaniu kosmetyków.
Mimo naklejki z prośbą o nieodkręcanie lakierów do paznokci, mimo wzorników, niektóre baby żyć nie mogą, jeśli nie odkręcą każdej buteleczki jaką wezmą do ręki. A ja nie mogę jej zwrócić uwagi - klient nasz pan! Początkowo na ten widok krwawiło mi serce. Teraz te odkręcające częstuję lakierami prosto z półki, a dziewczynom stosujących się do pewnych zasad lakiery staram się wyciągać spod lady.
Próbuję kontrolować stan testerów do kredek i pilnować, żeby każdy kolor można było sprawdzić. Pojemniki z testerami stoją na wysokosci twarzy przeciętnego człowieka, jednak dobrze rozumiem że zapełnione przegródki poniżej bardziej przyciągają wzrok. Kiedy klientki stoją z kredką w dłoni, ja z usmiechem na ustach pokazuję, że tu stoją testery, więc może pani sprawdzić każdy odcień. Reakcje można podzielić na trzy grupy:
1. Klientka przyglądająca się wyłącznie opakowaniu: Ojej jak dobrze, będę mogła zobaczyć jak wygląda na skórze!
2. Klientka delikatnie przejeżdżająca kredką po dłoni: Przepraszam, myślałam że nie ma testerów!
3. Klientka bez skrupułów wymazująca kredkę na skórze: Mhm. Odkłada pełnowymiarową kredkę i... sięga po kolejną, żeby stworzyć obok kolejną plamę koloru.

Jest już późno i wydaje mi się, że czas już nie zwolni. Na dobranoc jeszcze jedna postać. Klientka, która zajęła mi prawie godzinę. Dzięki której ostygł mi przyniesiony przez chłopaka obiad. Która wieki całe wybierała pomadki, później lakiery pod kolor, ostatecznie zdecydowała się na zupełnie inny produkt do ust i proces z dobieraniem lakieru zaczął się od nowa. Która, o zgrozo, wróciła po pięciu minutach, bo kolor jednak nie ten i na twarzy nie wygląda jak chciała. I prosi o wymianę. Przypominam: szminka na ustach. Odmawiam wydania jej innego koloru w zamian, produkt był przecież użyty.


"Ale ja tylko lekko dotknęłam!"

06 listopada, 2013

Duch #1

Po kilkunastogodzinnym combo uczelnia + wyjątkowo dziś ciężka praca, wymyślenie kreatywnego wstępu zajęło mi dobre pół godziny, a sklecenie trzech powiązanych ze sobą zdań w ogóle graniczy z cudem. Leżę więc i odpływam myślami na tyle daleko, żeby z zaskoczeniem zdać sobie sprawę, że nie wiadomo jak i dlaczego cofnęłam się w czasie o czternaście lat. Jest środek lata, słońce grzeje bez szaleństw w stylu 'czterdzieści stopni w cieniu'. Chodzę od sklepu do sklepu w Centrum Handlowym Park, takim prototypie galerii handlowej z niebem zamiast dachu nad wszystkimi lokalami, a moja prawa ręka kończy się ręką mojej mamy. W tle hit lata, Genie in a bottle, który od tej pory będzie mi się kojarzył z rozstaniami i bezradnością.
Bo moja mama znowu wyjeżdża za zachodnią granicę, własny dom zamienię na... też dom, ten drugi - u babci, a te wspólne zakupy mają być połączeniem załatwiania spraw koniecznych ze spędzeniem czasu ze starszą córką zakończonym goframi pod Centralem. Kiedy wybija godzina zero, pod dom babci podjeżdża bus, jeden z kierowców pomaga w wyniesieniu toreb, ja i K. klęczymy na łóżku z łokciami opartymi o parapet, uważaj na firankę, machamy dopóki samochód nie znika za zakrętem, coś znowu ściska mnie w gardle. A przecież ja, od kiedy tylko umiem rozpoznawać swoje emocje, przy nikim nie płaczę. Jestem dzieckiem-cyborgiem, sześciolatką z poker-facem. Od środka boli mnie i skręca, ale na łzy pozwalam sobie tylko w chwilach, kiedy nikt mnie nie widzi. Mam w głowie informację o szybszym mijaniu czasu podczas czytania książek, więc pochłaniam jedną za drugą, dostaję od babci Dzieci z Bullerbyn, młodszej siostrze każę oglądać obrazki. Naiwnie wierzę, że skrócimy trzy miesiące do trzech tygodni, przecież w tym domu każdy coś czyta...
Dzieciństwo to dla mnie nieobecność wynagradzana niemieckimi słodyczami, kolorowymi kartami telefonicznymi na grubym plastiku i szkolnymi akcesoriami z Diddla, o którym w Polsce nikt wtedy jeszcze nie wiedział. Polska dziewczynka z egzotycznymi gadżetami, dziesiątki lalek Barbie porzuconych przez córkę niemieckiej szefowej, świecące ozdoby bożonarodzeniowe przyklejane na okna...

Ach, tak. Leżę. Praca. Kolokwium. Kręgosłup napierdala. Ostatni ketonal chomikowany na najczarniejszą z godzin od tygodni. Kredyt... Tak, muszę koniecznie wziąć wolne w pracy i jechać do Białegostoku załatwić formalności w banku razem z mamą-poręczycielem. Ostatni możliwy termin, zanim wyjedzie do Niemiec na trzy tygodnie. Pierwszy raz od dziesięciu lat. W sumie nawet tego nie zauważę; Polska czy nie, i tak następnym razem w domu będę na Boże Narodzenie.
W głowie zaczyna grać znajoma piosenka Aguilery a ja ze zdumieniem stwierdzam, że płaczę zupełnie bez powodu. Wystarczy to, że przed nikim nie muszę się chować.

I mam listę prezentów-chciejstw z DM do przygotowania. Kart telefonicznych nikt już nie używa.

21 października, 2013

stare biedy i siedem boleści

Przechodząc obok lustra zerkam w nie przypadkiem i z wrażenia aż się zatrzymuję. Widzę włosy, które jakby zgęstniały po ostatnim cięciu i związane w wysoki kucyk wyglądają całkiem przyzwoicie. Widzę duże oczy i przypominam sobie jak na oglądanych w weekend zdjęciach z dzieciństwa zajmowały pół twarzy. Wyostrzony zarys twarzy, powoli wchłaniający się drugi podbród, odchudzone ramię w czerni. Lubię siebie w czerni. Przez chwilę mogę poudawać, że naprawdę tak wyglądam.
Bo tak naprawdę mój pokój jest słabo oświetlony i gdy w pracy staję w blasku jarzeniówek, mam wrażenie, że nic poza moim liszajem na pół policzka nie widać. Twarz moja przypomina krajobraz po przejściu Marszu Niepodległości z Kolorową Niepodległą. skóra wyschła na wiór. I nie chodzi o to, że sypie mi się naskórek. Naskórka pozbyć się łatwiej, ja na policzkach mam tarkę. Tarę. Bruttę. Zasłaniam się włosami i kominem i próbuję być niewidzialna dla świata.Wydałam dziś majątek na olej z czarnuszki. Robi mi się coraz ciężej od środka.

słucham tego

tego



i tego

a śpiewam to. Bo mam dosyć życia w strachu... A Król Lew 3 wymiata.

01 października, 2013

1:0

Dziś dla odmiany wyszłam na rozmowę rekrutacyjną.
- Jak do tej pory wykonywała pani raczej prace administracyjne, nic związanego ze sprzedażą?
Pytanie podchwytliwe. Odbijam piłeczkę.
- Proszę sprzedać mi jeden z tych dwóch produktów.
Wybieram lakier do paznokci i płynę, płynę, przekonuję. Blask w moim oku prawie odbija się w witrynie sklepu naprzeciwko. Argumentami przemawiającymi za zakupem sypię z rękawa, jeden po drugim. Później klientka zastanawia się nad błyszczykiem i prosi o radę w sprawie kolorów jakich powinna używać w makijażu. Kiedy dopiero od oczu przechodzę do koloru różu na policzki, przerywa mój słowotok. A jeszcze nie zdążyłam poradzić jej w sprawie szminki!
- Czy mogę mieć jeszcze jedno pytanie?
- ...?
- Ten lakier na paznokciach to najnowsza seria, black dots? Już są dostępne w sprzedaży?

Zaczynam od jutra. A lakiery dziś przyjechały na wysepkę.

30 września, 2013

Impuls.

Buszując po stronie wydziału, trafiam na wyrażenie 'materiały polimerowe'. Taki kamyczek, który powoduje że rusza lawina myśli. Średnio cenzuralnych. 'Cotysobiekurwamyślałaś, studia opierające się na chemii, gdziebyłtwójmózgpodczasrekrutacji, japierdolęcozrobiłaśnajlepszego.' Mniej więcej tak to szło.
Bo tak się składa, że gdyby nie jedno zadziornie zdanie wypowiedziane w tonie 'ja wam pokażę', prawdopodobnie byłabym już bliżej niż dalej końca studiów i nie musiała przejmować się zbyt przyziemnymi sprawami (mając dwa razy tańszy pokój. dwa. razy.). Słowo się jednak rzekło, godzina zero przede mną. Ciekawe jak na teraźniejszy sajgon spojrzę z perspektywy dwudziestopięciolatki.

Z innej beczki: olałam dziś rozmowę rekrutacyjną. Wszystko przez mój marny wygląd zewnętrzny, o ja pusta lala! Próby ogarnięcia twarzy podkładem skończyły się porażką. Sucha skóra, zmarszczki układające się w spękania na glebach pustynnych, efekt maski nawet przy najlżejszych kosmetykach - o nie, ja tak z domu nie wychodzę. Umówiona na spotkanie osobiście nie byłam, rekrutacja dzieje się w klubie codziennie, między czternastą a osiemnastą. Spróbuję jutro. Tym bardziej, że i tak muszę zmierzyć się ze światem. Bo wreszcie ktoś zadzwonił. Z miejsca, w którym chętnie mogłabym odbębniać swoje pół etatu. Skóro, weź się w garść.

Dziś Ostatnio tylko marudzę, panikuję, albo zastygam w bezruchu z grymasem na twarzy. Jestem zła na wszechświat i swoje marne geny, bo czuję, że nie wykorzystuję swoich możliwości tak, jak wykorzystywałabym je jako całkowicie zdrowa osoba. Aby nerwy skołatane ukoić, wyniosłam z Saturna to:

Na paznokciu mam czerwień z essencowej limitki Vampire's Love. Lakier przywędrował do mnie dzięki Hexxowej akcji 'Nowy Dom' razem z innymi pysznościami i jest idealnym odcieniem czerwonego. Czego na zdjęciu oczywiście nie widać.





















Przedstawiam Wam Right Where It Belongs; utwór, którego za pierwszym razem słuchałam ze zgaszonym światłem i dobrymi słuchawkami. I od 3:11 ryczałam jak dziecko, a łzy mieszały mi się z dreszczami. Dreszcze mam do dziś, zawsze w tym samym momencie.


A po nim oddycham trochę głębiej.

28 września, 2013

Kryj ryj!

Piszę i kasuję. I tak od kilku tygodni.
Staram się nie myśleć za bardzo o zbliżającym się październiku. Październik to moje starcie z nowym środowiskiem, co powoduje że już teraz czuję się dość... niepewnie (tak mnie korci, żeby wpisać tu bardziej obrazowe insecure i anxious; tak bardzo). Moja twarz znowu staje się trudna do przykrycia makijażem.

Najpierw podbiło mi się prawe oko. Spuchło, poczerwieniało i za nic nie dało się zamaskować kamuflażem. Wyglądałam jak klasyczny przykład ofiary przemocy domowej. Limo pierwsza klasa, przypadek tak beznadziejny, że aż bawił. Gdyby nie ban na smarowidła na receptę (bo badanie kliniczne), już dawno pakowałabym na twarz grubą warstwę protopicu. Zamiast tego musiałam poradzić sobie inaczej. Do gry wkroczyły:



Olej ze słodkich migdałów: ma bardzo wysokie zdolności nawilżania skóry; stosowany jest w leczeniu egzemy, oraz do skóry suchej, swędzącej, podrażnionej (źródło). Dygresja: przy okazji zakupów na osiedlowym ryneczku, zgarnęłam go ze sklepu zielarskiego, bo ze wszystkich stojących tam olejów był najtanszy. Dopiero po przeczytaniu informacji na kartoniku dowiedziałam się, że poleca się go przy egzemie. Bingo!
Mydło Aleppo: świetnie oczyszcza i dezynfekuje skórę, odnawia płaszcz hydrolipidowy, wspomaga gojenie drobnych ranek, pomaga leczyć łupież, trądzik i inne choroby skórne. Zawarty w nim olej laurowy świetnie działa na skórę z trądzikiem, egzemą i łuszczycą (źródło). Dygresja #2: bezowocne poszukiwania mydła w wersji premium - z dodatkiem oleju z czarnuszki, zaprowadziły mnie do Organique. Tam dowiedziałam się, że jako atopik powinnam nabyć mydło o najmniejszej zawartości oleju laurowego, aby skóry bardziej nie przesuszyć. Pani z Mydlarni u Franciszka wcześniej przekonywała mnie o konieczności nabycia mydła, jeśli się nie mylę, 70%. Co firma, to obyczaj, ha ha. Ha.
Masło shea: bo obiło mi się o uszy, że sprawdza się na skórze atopowej. Poza tym, podobnie jak olej kokosowy, wzbudził moje zaufanie. W końcu półprodukty rządzą. Byłam tak zdesperowana, że na duet masło + mydło wydałam ostatnie pieniądze. Co chyba źle świadczy o moim ówczesnym stanie konta.

Pielęgnacyjne trio, w połączeniu z weekendem wolnym od klimatyzacji i zlokalizowaniem niewielkiego źródła pleśni zdziałało cuda. Sytuacja unormowała się w dwa dni, radość trwała drugie tyle. Nie wiedzieć dlaczego, mojej fochliwej skórze znów coś nie odpowiada. Mieszkanie jest odkurzone, w pracy regularnie zapobiegałam przesuszowi używając wody termalnej, wszystko wydaje się być czyste i świeże... a jednak. Suchy placek na lewym policzku jest niemożliwy do zamaskowania, podobnie jak łuszcząca się skóra między brwiami i wokół ust. Zazwyczaj w takich sytuacjach wystarczył peeling i porządne nawilżenie. A figę! Mogłabym szorować twarz papierem ściernym, skutek byłby podobny. Mam cichą nadzieję, że winny był mikroklimat w pracy. A do pracy już nie wracam.

Do sedna przechodząc, chciałam pokazać się Wam bez przeróbek i makijażu. Jutro stwierdzę, że chyba mnie pogrzało do reszty, na razie korzystam z chwilowego przypływu odwagi. Może kiedyś trafi tu ktoś kto jeszcze nie wie, co się dzieje z jego twarzą. Może za kilka dni pochwalę się efektami mojej niby-kuracji. Może dostanę stypendium i nie będę mieć ciśnienia na szukanie pracy... oh, wait, i tak mam, bo kredyty studenckie, wyobraźcie sobie, przyznawane są dopiero w okolicach stycznia-lutego. Śmiechłam nieco.

Jeż - ofiara wojny domowej z widocznym na pyszczku fochem na świat.*
*Tak naprawdę to skupienie, żeby mi z lewej ręki aparat nie gruchnął o posadzkę.


Żeby to chociaż efekt porządnej imprezy był...

19 września, 2013

Dzień pozornie jak co dzień. Spłukałam się na półprodukty mające uratować mi twarz. Oczodoły mam czerwone, jakbym nocami tłukła się na północnej części warszawskiej Pragi. Zmywam makijaż, dzwoni Stri i pakując sobie w oczy świeżo ułamany kawałek mydła Aleppo, grzecznie słucham jej poleceń wyrównania ph tonikiem. Parzę herbatę i przeglądając facebookową ścianę rzuca mi się zdjęcie z nazwiskiem znajomego na pierwszym planie. Znajomy to taki typ człowieka, którego zna się nie wiadomo skąd i nie wiadomo od kiedy, którego zna twój znajomy i znajomy znajomego. O którym mówi się, że musi być go trzech, bo to niemożliwe, żeby był wszędzie. Który mimo, że kilkanaście lat starszy, skacze z szesnastoletnią Tobą po parapetach wynajmowanych lokali, zapijając tanim winem okrzyki pankrok, kurwa! i w sumie to jedne z nielicznych słów jakie między wami padają. Ot, człowiek-legenda.

To zdjęcie z jego nazwiskiem to zdjęcie nekrologu.

Coś jest nie tak ze światem.

11 września, 2013

Do wszystkich blogerek...

...które ulubione kosmetyki odkupują.
Tak jak bynajmniej nie jest zamiennikiem przynajmniej, tak odkupić nie oznacza kupić ponownie. Niestety powoli robi się z tego na blogach taka plaga, jak z recenzji mazaków Astora w czasach zamierzchłych.

Machnęłabym tu elaborat, ale może innym razem. Teraz wyręczę się jeszcze tylko screenem z sjp.pl i wrócę do kichania, kaszlu, smarkania i herbaty z miodem. 

06 września, 2013

Długo zastanawiałam się, o czym by tu napisać i jak znaleźć na to czas i siły (a tych ostatnio mało), nie naruszając kilku nędznych godzin przeznaczonych na sen. Inwencja twórcza przyszła sama, razem ze skierowaniem do sanatorium.
W lutym 2012 dostałam pisemne zalecenie ze szpitala: mam się skierować do nfz-u i poprosić o umieszczenie mnie w ośrodku uzdrowiskowym znajdującym się na terenach okołogórskich. Moje podanie momentami przypominało list błagalny, jasno mówiący że jako studentka nie jestem w stanie pozwolić sobie na trzytygodniowe wakacje w środku semestru, więc bardzo, bardzo proszę o przydzielenie mi terminu wakacyjnego. Podczas dziewiętnastu miesięcy oczekiwania na rozpatrzenie prośby, mój stan zdrowia zdążył się polepszyć, lekko pogorszyć, nieznacznie polepszyć, żeby na koniec posypać się z pierdolnięciem i dać mi jeszcze czas na wygrzebanie się z tego. Aktualnie ani trochę nie przypominam osoby, która potrzebuje zabiegów i specjalnego traktowania (dzień później: okej, może trochę jednak tak). Cotygodniowe zastrzyki dają radę (dzień później: mhm, w miarę).

Przedwczoraj telefon od rodzicielki: jest polecony, otwierać? Otworzyła.
Okazuje się, że mam spędzić trzy sielskie listopadowe tygodnie w Lądku Zdrój. Listopadowe. Na samym początku studiów, do których tak bardzo chciałam się przyłożyć. Poza zabiegami oddawałabym się też rozmyślaniom: że Czechy tak blisko (a DM z nimi), że zatrudniona na umowę-zlecenie nie dostanę w grudniu wypłaty, a zaległości na uczelni tworzą się jedna za drugą. Idealne warunki do odpoczynku!
Wiem, że sanatorium to nie kolonie a leczenie, ale na litość - nie dałoby się przeczytać dołączonego podania? Ktoś tam działa na zasadzie "nie możesz podczas semestru? a masz, dowalimy ci sam początek". Jakim cudem dopiero w okresie wakacyjnym w pracy zaczęłam odbierać od moich uczniów-emerytów napływające falami zaświadczenia o pobycie w tymże? Nie da się tego jakoś zrównoważyć? Przełożyć podobno można tylko o turnus/dwa - nie wiem, nie mogłam się dziś nigdzie dodzwonić. Wyczuwam interesujące w skutkach boje. Przygotujcie popcorn!

07 sierpnia, 2013

A co, też sobie klepnę.

Pozazdrościłam Zuzannie i chociaż myślałam, że w życiu nie spiszę tylu informacji, chyba się udało. Bez większego bólu. Zapraszam na pięćdziesiąt faktów z życia Jeża:

1. Jako dziecko uwielbiałam wątróbkę
2. ...i mortadelę smażoną w panierce.
3. Bardzo chcę odnaleźć dwa zdjęcia. Jedno, mojej mamy: ma ok. 5 lat, jest na zabawie choinkowej swojego ojca, patrzy przez lewe ramię i ma wybitnie jak na dziecko poważny wzrok. Drugie, moje: mam ok 5 lat, jestem na zabawie choinkowej swojego ojca, patrzę przez lewe ramię a moja mina jest identyczna jak na zdjęciu zrobionym 21 lat wcześniej.
4. Nie umiem się nie rozpisywać, co zapewne zauważycie po dotarciu do ostatniego punktu.
5. Litery składam od trzeciego roku życia, a możliwość zabawy słowem i tworzenia najróżniejszych form i kombinacji uważam za magię.
6. W podstawówce byłam prymusem, w dodatku bez żadnego wysiłku; zajmowałam pierwsze miejsca w większości konkursów do jakich się zgłaszałam. Szkoda, że mi przeszło.
7. Jako dziecko byłam chorobliwie nieśmiała. Jedynymi rówieśnikami z jakimi spędzałam czas, była moja kuzynka i dwóch sąsiadów. Wychowywałam się z siostrami mojej mamy, starszymi ode mnie o 16, 17 i 20 lat.
8. Jestem praworęczna, jednak to lewe oko jestem w stanie lepiej pomalować.
9. Na największym kacu życia promienie słoneczne przeszkadzały mi tak bardzo, że półprzytomna wspięłam się na stół w pokoju rodziców, ściągnęłam ich zasłony i zawiesiłam je u siebie (widoczne na zdjęciu na dole). Tak już zostały, a od tej pory miałam taki uraz do światła dziennego, że nie potrafiłam odsłaniać okien przez ponad rok.
10. Wbrew obowiązującym modom, nie mam w swoim zbiorze ani jednego miętowego lakieru. W ogóle nie kręcą mnie pastele ani odcienie nude.
11. Kiedy byłam mała, na głowę upadło mi łóżko...
12. ...za to w liceum kolega chciał wywrócić mnie w zaspę śniegu. Nie trafił, głową upadłam na beton i spędziłam trzy dni na oddziale neurochirurgii.
13. Na imprezie na której poznałam mojego chłopaka, ten przypadkiem zrzucił mnie ze schodów. Oczywiście najmocniej ucierpiała głowa.
14. Kiedy problemy zaczynają mnie przerastać, włącza mi się natura spierdalacza. Po maturze przeżyłam zbyt silne zderzenie z rzeczywistością, więc kupiłam bilet do Londynu i spędziłam tam ponad dwa miesiące.
15. To mój trzeci blog. Pierwszy założyłam mając lat dwanaście i szybko go porzuciłam. Kolejny, założony rok później, wisi w sieci do dziś. Mam staż co najmniej taki jak Kominek, a sławy i podróży po świecie ni chu chu :<
16. Jako trzynastolatka trafiłam na wizaż.pl i stałam się tam całkiem aktywną użytkowniczką. Przeszło mi po kilku latach i kilku aferach.
17. W podstawówce byłam tak wielką fanką Ich Troje, że na widok kolekcji ich płyt pod choinką popłakałam się z radości.
18. Przechodziłam fazę mrocznego dziecka, nosiłam glany, ubierałam się na czarno i słuchałam Pidżamy Porno, żeby potem zmienić styl na sukienki i wstążki na warkoczach.
19. Nie znoszę u siebie typowo babskich zachowań.
20. Od czasu moich studiów na polibudzie, banany jem tylko odłamując je po kawałku, zamiast wkładać je bezpośrednio do ust. Tak jakoś.
21. 'Króla Lwa 3' znam na pamięć.
22. Jedyny słuszny sposób podróżowania to autostop.

23. Panicznie boję się igieł. Mimo to mam za sobą kilka(naście) zrobionych kolczyków i kolejne w planach.
24. Marzy mi się szara apaszka w jebitnie różowe flamingi. I kolczyki - flamingi, tylko dłuuugie takie. Ideał mam w głowie.
25. Moją idolką jest Daria z kreskówki MTV. Najbliżsi znajomi uważają, że jesteśmy do siebie podobne, a koleżankę przed 'dokupieniem' mi drugiego imienia powstrzymuje tylko zabawa z wymianą dokumentów.
26. Uwielbiam poczucie humoru przedstawione w 'dużych ilościach na raz psów', ciężko wybrać mi ulubiony komiks.
27. Nie cierrrpię Adele i Lany del Rey. O Gotye nie wspominając.
28. Tęsknię za bananowo-czekoladowymi chupa-chupsami.
29. Mam świra na punkcie poprawnego pisania, zwłaszcza jeśli chodzi o blogi. Wielu nie odwiedzam za spacje przed przecinkami i tego typu ozdobniki. Swoje posty czytam po kilkanaście razy, w obawie przed jakąś interpunkcyjną/gramatyczną wtopą.
30. Jeżeli w filmie występuje Bruce Willis, znacznie zwiększa się szansa na to, że go obejrzę. RED kupiło mnie już pierwszą sceną z BW i wybuchami. Od tej pory jestem wielką fanką tego filmu i nie mogę się doczekać, aż znajdę czas na obejrzenie drugiej części.
31. Uwielbiam chodzić w szortach bez względu na porę roku - temperaturę wokół nóg reguluję grubością rajstop.
32. Wierzę w to, że kiedyś wreszcie dotrę na koncert Hadouken!, a wtedy pewnie poryczę się jak dziecko z punktu 17-go.
33. Od października 2011 do czerwca 2012 zmieniłam miejsce zamieszkania 4 razy. Wszystko w Gdańsku.
34. Kolejna informacja z dzieciństwa: przeorałam kiedyś prawym policzkiem po starym, nierównym chodniku tak mocno, że rany goiły mi się kilka miesięcy a lekarz twierdził, że bez interwencji chirurgii blizn się nie pozbędę. Dzisiaj nie mam ani śladu po tym wypadku - pamiętam tylko, jak panie w sklepie pokazywały mnie sobie palcami. Zawsze coś, zawsze kurwa coś, bo jak widać atrakcją dla nieznajomych bywam do dziś ;)
35. Jestem wielką fanką Pink Floyd...
36. ...i zamierzam zdobyć wszystkie książki na ich temat, jakie się pojawiły i nie są niewarte uwagi. Mam już dwie, w oryginale. Inne nawet nie wchodzą w grę.
37. Potrafię żyć bez kawy, nie sprawia mi to żadnego problemu.
38. Liceum uważam za najlepszy czas w moim życiu. I najbardziej przechlany. I najlepszy.
39. Nigdy nie trzymałam na rękach małego dziecka.
40. Nie potrafię wyjść z domu bez zegarka. Mam trzy, jednak najczęściej i tak noszę jeden - prezent osiemnastkowy.
41. Głupio czułam się bawiąc się lalkami Barbie, wolałam trzymać je na półce. Lalek przypominających małe dzieci nie ruszałam w ogóle, to była domena mojej siotry.
42. Jestem straszną bałaganiarą, a mimo to lubię układać, organizować, zapisywać.
43. Kręcenie hula hop mam we krwi, praktykuję to od czwartego roku życia. Dopiero niedawno model sprzed dwudziestu lat wymieniłam na wersję z wypustkami. Teraz mam aż dwa nieużywane koła!
44. W klasie maturalnej dubstepu słuchałam na okrągło. I na imprezach, i ucząc się, i zasypiając.
45. Ciągnie mnie na Bałkany. Nie myślałam o zamieszkaniu tam, ale kilkutygodniową tułaczką raz na jakiś czas bym nie pogardziła.
46. Nigdy nie grałam w kręgle, a sushi po raz pierwszy jadłam dwa tygodnie temu.
47. Nie znoszę chodzić na obcasach i nakładam je tylko na okazje w stylu wesele/studniówka. Owszem, miałam kilka razy zrywy w stylu 'będę kobieca, nie idę w balerinach', ale pierwsze dwa kroki za drzwiami mieszkania przypominały mi, jak bardzo cenię sobie wygodę. Zawracałam.
48. Generalnie rzecz ujmując, lepiej dogaduję się z facetami niż z dziewczynami.
49. Skoro już o facetach: zupełnie nie rozumiem ekscytacji latynoskim typem urody.
50. Nie wierzę, że oddałam komuś tę koszulkę. Nie wierzę.


REGN668 - informacje których niewiele w internecie.

Jestem właśnie przed swoim drugim zastrzykiem, odpoczywam na fotelu po pobieraniu krwi - to chyba dobry moment żeby napisać, jak wygląda cała ta impreza.

Słowem wstępu: badania kliniczne zawsze kojarzyły mi się z czymś, co ma miejsce w odległej galaktyce i zwykły zjadacz chleba niekoniecznie ma do nich dostęp. Okazuje się jednak, że takie rzeczy jak najbardziej mają miejsce na naszym podwórku - wystarczy tylko się rozejrzeć. Po krótkim rozeznaniu w Internecie, na potrzeby tego wpisu znalazłam kilka pomocnych stron. Centerwatch i Clinical Trials pomagają nam w przeglądzie aktualnie prowadzonych badań na świecie, zaś strona badania kliniczne w Polsce... no cóż, nie trzeba chyba tłumaczyć. Zajrzyjcie jeśli coś Was męczy, może akurat...

Na mojej pierwszej wizycie w klinice prowadzącej badania (również nad łuszczycą, informacje na stronie) miałam do przeczytania i podpisania mnóstwo papierów. Opisane były wszystkie sytuacje jakie mogą wystąpić, łącznie z prawdopodobieństwem bólu przy wkłuwaniu igły, czy też oderwaniu włosków/naciągnięciu skóry przy zdejmowaniu elektrod po badaniu ekg. Amerykanie dbają o to, żeby każda informacja została przekazana królikowi doświadczalnemu własny tyłek ;) Przy okazji wyraziłam zgodę na badanie DNA - moja krew najbliższe dziesięć lat spędzi dzięki temu w szwajcarskich laboratoriach. Ciekawe czy przez ten czas uda mi się - jako całości - chociaż przekroczyć granicę tego kraju.

Lek o którym mowa, to dupilumab, oznaczony jako REGN668. Jest to w pełni ludzkie przeciwciało monoklonalne... i tutaj kończy się moja wiedza na ten temat. Jedyne informacje po polsku jakie znalazłam na ten temat znajdują się w tym pdf-ie.
Zastrzyki z REGN668 przyjmuję co tydzień. Każda taka wizyta zaczyna się od pomiaru ciśnienia i temperatury ciała. Wypełniam kwestionariusze dotyczące mojego samopoczucia, funkcjonowania w środowisku, nasilenia świądu i zaburzeń snu. Najbardziej stresującym momentem (poza odczytaniem werdyktu z testu ciążowego z poprzedniego tygodnia, he-he) jest pobieranie krwi. Dużych ilości krwi. Tak dużych, że jedno wkłucie się nie jest wystarczające, bo moje żyły odmawiają posłuszeństwa i krwią zwyczajnie przestają się dzielić. Na pierwszej wizycie konieczne było wkłucie się do ręki lewej i ręki prawej. Na drugiej za to na warsztat poszły: ręka lewa, lewa, prawa, lewa dłoń, lewa ręka, prawa ręka prawa dłoń. Tak mniej więcej. Nie liczyłam dokładnie, zajęta powstrzymywaniem drgawek na całym ciele. Potem tylko zastrzyk w udo/brzuch, godzinny przegląd prasy kobiecej (dżizas, jak można to kupować...?), kolejny pomiar temperatury, ciśnienia, do zobaczenia za tydzień. Takie wizyty mają trwać osiem miesięcy, poza kilkoma wyjątkami kiedy zastrzyki mogę zrobić sobie sama bez całego rytuału. Mhm, już widzę, jak wbijam sobie igłę gdziekolwiek...
Aby ułatwić mi dbanie o odpowiednie nawilżenie skóry, na każdej wizycie dostaję dwa balsamy Cetaphil - tyle mniej więcej zużywam tygodniowo, jeżeli potrzebowałabym więcej, nie byłoby pewnie problemu z zapewnieniem mi ich. Nie będę ukrywać, że uważam to za miły dodatek - dermokosmetyki są drogie, a moja skóra po odstawieniu wszelkich leków potrzebuje nawilżenia w całości na wszystkich obszarach (wcześniej smarowałam tylko ręce, dwa razy dziennie).

Bardzo komfortowe jest to, że w każdej chwili z całego przedsięwzięcia mogę się wycofać, jeśli tylko uznam to za słuszne. Nie muszę podawać powodu, prosić o rozważenie mojej prośby przez kogokolwiek - moje uczestnictwo jest dobrowolne. Póki co nie widzę jednak powodów do ucieczki - przyjęłam dopiero drugi zastrzyk, a moja skóra wygląda o niebo lepiej: jest gładka i miękka. Aktualnie moim utrapieniem są jeszcze zmiany skórne w zgięciach łokci i kilka pojedynczych miejsc na rękach i między palcami. Czasami przez to pojawia się jeszcze dyskomfort, jednak nieporównywalnie mniejszy od tego, który czułam jeszcze tydzień temu. Żałuję, że nie zrobiłam wtedy zdjęć; na swoje usprawiedliwienie mam to, że ostatnią rzeczą jaką chciałabym fotografować i pokazywać światu były rany przyklejające się do ubrań.


Świąd w ciągu dnia nie dokucza mi już tak bardzo, najczęściej drapię się po przyjściu z pracy i rano, czasami jeszcze przez sen. Wszystko zapewne przez to, że skóra przez kilka godzin nie była nawilżana - w pracy czasami mam możliwość posmarowania w pośpiechu tylko odkrytą część rąk, a w nocy po kolejne dawki balsamu nie wstaję.
Pokrzywka nadal istnieje. Wczoraj spędziłam 20 minut w pełnym słońcu na przystanku na żądanie widzimisię kierowcy: czterystajedynka śmignęła mi przed nosem i tyle ją widziałam. Zanim dotarłam do celu, byłam już cała w kropki. Wygranie z nimi po dupilumabie byłoby właściwie skutkiem ubocznym, jednak nadzieję można mieć. BTW, te wzorki na żywo są dość fascynujące.


Mimo stosowania wielu preparatów nawilżających na twarz, od czasu mojego pobytu w domu skóra wokół ust w ciągu dnia wysycha na wiór. Od kącików ust w dół brody rozciągają się czerwone plamy, kąciki pękają, a kiedy próbuję czymś te miejsca zasmarować (olejek arganowy, nanobase, wazelina, kremy do skóry atopowej), przez kilka minut po aplikacji piecze i boli. Płatki uszu łuszczą się jak para jaszczurek. Już dawno porzuciłam noszenie wszelkich kolczyków; wyglądało to nieestetycznie i nasilało świąd (drapanie się po uszach jest cholernie niewygodne). Piję coraz więcej wody żeby nawilżyć się również od środka, a to nie znika. Rozważam porzucenie licznych uruchomionych zasobów kosmetycznych i powrót do floslekowego kremu. Zobaczymy.

Wiem na pewno jak już wszystko wróci do normy, pójdę na imprezę na jakiej dawno nie byłam i wypiję morze wódki. I wytańczę się za wszystkie nieprzetańczone imprezy, jeśli nie przeszkodzi mi w tym pokrzywka. Takie tam, przyziemne potrzeby.

30 lipca, 2013

Tytuł też zdrapałam.

Siedząc w pracy dwa tygodnie temu byłam u progu swojego urlopu. Nie planowałam nic, bo raz: to nie w moim stylu, dwa: czekałam na wyznaczenie terminu pierwszej wizyty na której to miałabym otrzymać zastrzyk z lekiem (odbyło się to dziś, zastrzyki były dwa i sporo komplikacji przy okazji z mojej strony; o tym następnym razem). Trochę jednak smutno było mi z myślą, że moja zmienniczka opala się właśnie na skwarkę na Krecie (chociaż sama opalać się nie lubię), a ja bidna pewnie nawet polskiego morza nie zobaczę (nie zobaczyłam. w tym sezonie. jeszcze.). Olśnienie nadeszło nagle: Serbia! Ceny w sam raz na kieszeń kogoś, kogo nawet we własnym kraju na jedzenie do końca miesiąca stać 'na styk'. Ludzie przyjaźni, zwłaszcza autostopowiczom. Pljeskavica! Tanie fajki! Bałkany!
Zadzwoniłam do pierwszej osoby, jaka kojarzyła mi się z hasłem 'prawie spontaniczna wycieczka stopem w nieznane'. Osobie tej za to z hasłem Nowy Sad skojarzył się kolega, który tam mieszka i któremu kiedyś obiecała, że w tym sadzie go odwiedzi. Do tej pory nie miała z kim. Zbieg okoliczności nie mógł być piękniejszy.
W myślach miałam już na plecach najlepszy plecak ever (ino w czerni, w końcu ponadczasowa), na jednym nóg końcu szorty, na drugim trampki, a w gardle kurz i pył. Hej przygodo. Wakacje życia. Spanie w krzakach, kiedy jedyną opcją na transport jest wywiezienie się tirem do Turcji (żeby nie było: panów tirowców lubię i szanuję; nieraz mnie ratowali z opresji, kiedy brakowało nadziei jak w przypadkach poniższych).

po lewej utknęłam 30 km przed Białymstokiem, po prawej traciłam nadzieję podczas dziewiczego rejsu do Stri;
żadnego pocieszenia na horyzoncie

W tym miejscu zmuszona jestem Was poinformować, że cała historia skończyła się zanim się zaczęła, a jedyne zdjęcie z wakacji jakim mogę Was poczęstować jest to po lewej z powyższego zestawienia. Urlop spędziłam na maminym garnuszku. Moja skóra była ostatnio w nie najlepszej kondycji i spękałam, że nie dam rady.  Teraz zastanawiam się czy miałam rację, czy mnie za tę decyzję pokarało.

Zachwycona ilością znajomych twarzy w jednym miejscu, z wrażenia pierwszej nocy nie dotarłam do własnego łóżka. Mimo różnorodności wypitych alkoholi skóra rąk na drugi dzień zachowała swoją ciągłość. Nic nie pękło, nic nie swędziało, zero bonusowych zmian. Niech żyją białoruskie trunki.
Niestety dzień drugi i każdy następny przyniosły ze sobą sporo rozczarowania. Pomimo kombinacji nie piję/ nie popalam / wolna od używek wszelkich, codziennie budziłam się (już we własnym domu) z kolejnymi pęknięciami. Z błyszczącymi plamkami - miejscami, w których przez sen własnymi paznokciami pozbyłam się wierzchnich warstw skóry. Z opuchniętymi oczami, przez co po co drugim mrugnięciu musiałam własnoręcznie skórę powieki tycnięciem przywracać na swoje miejsce. Bo się podwijała.

Wtrącenie: kiedy jeszcze moje ręce wyglądały dość wyjściowo, a dłonie zdobiło tylko kilka strupków, całkiem dumna z siebie pokazałam się babci. Babcia skomentowała to gromkim łojezusmarja, zaczęła przeżywać że w Warszawie zginę bo nikt nie ugotuje mi obiadu i po co ci dziecko była ta wyprowadzka, tutaj wszystko na miejscu..., a na koniec kazała odnaleźć na półce ten numer Chwili dla Ciebie w której jest o znachorze, co po nim nawet komórki rakowe znikają; dotykiem leczy!
Od babci wyszłam na tyle sfrustrowana - chociaż najedzona - że pochłonięta przez własne myśli wpakowałam się pod micrę jakąś. Micrę z dobrymi hamulcami, na szczęście. Ale ciśnienie skoczyło i tak.

źródło
Wracając do żenującego tematu, jakim jest moja skóra: kumulacja atopowych niespodzianek wystąpiła jak zawsze w zgięciach łokci. Do tego stopnia, że zgięcia te przestały spełniać swoją podstawową funkcję. Moje ręce zamieniły się w dwa sztywne kołki. Moje ręce stały się bezużyteczne. Zastygły w pozycji 'jak tylko uniosę prawą, to wezmą mnie za naziola'.
Cholernie frustrująca sprawa: do pomocy przy rozpięciu (i zapięciu) biustonosza mieć tylko mamę. Albo jedzenie uprzednio pokrojonych przez rękę-kołek pierogów prosto z talerza. A później proszenie mamę o wytarcie noska, bo nosek upieprzyło się śmietaną. Proszenie mamę o umycie włosów. O podniesienie szklanki wody i pomoc w napiciu się. Czekanie do 16 aż mama wróci z pracy, bo w gardle Sahara a o kupieniu słomek nikt nie pomyślał. Aaaargh, kurwa mać, to nie był dobry tydzień.

Zdesperowana postanowiłam zabandaż... poprosić mamę o zabandażowanie mi rąk, od barków aż po dłonie, żeby tylko nie narażać ich na ocieranie się i przeróżne czynniki zewnętrzne. Tak przyozdobiona, ukryta pod długim rękawem, poszłam spotkać się ze znajomymi w domowych pieleszach. Dobrze, że większość z nich jest taktowna. Większość. Tych bliższych.
- Co ci się stało w obie ręce?
[jasne, kurwa, to na pewno przejaw troski z twojej strony; mama nie mówiła o piekle i ciekawości?]
- Prałam ręcznie w kwasie siarkowym.
- Serio?! Ale po co...?
- Dobrze rozpuszcza plamy.
- Ojaa...

kurtyna.

Szept zza kurtyny: wróciłam do Warszawy. Mam się znacznie lepiej, fizycznie i psychicznie. Cała rodzina o białostocki stan rzeczy wini kota. R. też wini kota, ale jednocześnie mył mi te cholerne ręce, osuszał i balsamował kiedy sama nie dałam rady. Aż się zwinęłam w kulkę i spłakałam wzruszona (i zdołowana przede wszystkim, zdołowana; no bo jak tak na dłuższą metę, panie dzieju). Oddałabym ze dwadzieścia punktów IQ i mogłabym nawet sama być tą zadającą debilne pytania z przykładu powyżej, byle tylko z gładką skórą.*


*Ok, nie rozpędzam się już. Najpierw poczekam i sprawdzę, czy zastrzyki zadziałają. Może handel wymienny nie będzie tu potrzebny. Szkoda IQ i mojej reputacji.

17 lipca, 2013

Proszę, weź uratuj mnie.

Rozmawiam z moim dermatologiem o zbliżających się badaniach klinicznych nad lekiem, który miałby szansę mi pomóc*.
- Wie pani co, pewność  że się na nie dostanę miałabym chyba tylko przy erytrodermii**, a na pewno znacznym pogorszeniu.
- Noo, pani Aniu, u pani nie trzeba byłoby wiele. Wystarczyłoby odstawić leki antyhistaminowe na kilka dni. Oczywiście nic nie sugeruję, to musi być pani wybór, ale jeżeli jest duża szansa na dostanie leku...

*byłabym królikiem doświadczalnym, któremu raz w tygodniu wstrzykiwano by dawkę leku; jest to druga seria tych badań i moja znajoma - również atopiczka (pozdrawiam!), która wzięła udział w pierwszej edycji prawie dwa lata temu, spokój jako-taki ma do dziś
**uogólnione zajęcie skóry przez chorobę, przejawiające się zaczerwienieniem i złuszczaniem na ponad 90% powierzchni skóry.


Moim soundtrackiem życia jest ostatnio 'Jezus Maria Peszek'.  Guess why.

Trzy dni później stwierdzam, że nie muszę się martwić odstawianiem leków, bo zsypało mnie jak jasna cholera. Zgięcie rąk w łokciach, a co za tym idzie: związanie sobie rano włosów na przykład, jest sporym sukcesem. Wyglądam jakbym chciała popływać z delfinami, a zamiast tychże wrzucono mi do wody piranie. Albo jakby przeciągnięto mnie po żwirze na dystansie dziesięciu kilometrów. Nawet do mycia włosów używam gumowych rękawiczek, bo między palcami skórę mam rozoraną do mięsa. Wejście pod prysznic to spora trauma. Wychodzenie z domu też. Pociesza mnie myśl, że w takim stanie załapię się tam na pewno.

Dzisiaj, w dzień kiedy jadę do kliniki, budzę się i zdejmuję z łokci bandaże. Dziwne - nie stawiają oporu, nie przyklejają się do ran. Bo ran nie ma. Skóra w zgięciach nadal czerwona, ale już nie tak bardzo. Plamy z szyi zniknęły bez śladu, na dłoniach ledwo widać że coś się tam działo. Nie wiadomo: cieszyć się, czy wkurwić? Ręce ciągle noszą znamiona podobieństwa do mięsa mielonego na tyle, żeby chować je pod rękawami. Pytanie czy wystarczająco, żeby lekarz który nie takie przypadki już widział, stwierdził że to właśnie na mnie można zmarnować jedno miejsce zafundowane przez sponsora.


09 lipca, 2013

Niedziela: dzień na 'nie'.

Raz.
Wykorzystując jedyny wolny od pracy dzień w tygodniu, postanowiłam zrobić sobie dobrze śniadaniem na balkonie. Balkon - jak mówią znajomi - mam zajebiście duży. Porównania nie mam, to mój pierwszy własny jest - ten balkon znaczy się. Odpicowałam dwie kanapki - kolorowe były jak jarmarki u Marylki, w dodatku każda hojnie obdarzona garścią kiełków rzodkiewki. Podnoszę pierwszą z nich do ust i... sruuuuu, zawiał wiatr, kiełki poszły w cholerę a zamiast nich do ust trafiają moje własne włosy, przy okazji chlastając mnie po twarzy. Koniec z lansem na meblu ogrodowym, koniec ze świeżym powietrzem, wracam do pokoju gdzie leżą parujące alkoholem ciała. 
pozdrawiam Słomków co mają fajne tiszerty na stanie <3

Dwa.
Słoneczne popołudnie, Starówka. Pod zamkiem rozstawił się pan z dużymi cymbałkami, które wydają niesamowicie przyjemne, kojące, delikatne dźwięki. Dźwięki te aktualnie składają się w znane wszystkim ze Shreka Hallelujah; leżę na murku, zamykam oczy, słońce rozsiada mi się na skórze. Jest mega błogo, oddech równy, ciśnienie prawidłowe, odruchy neurologiczne w normie.
...Chwilę później przychodzą panowie z orkiestry dętej i pierwsze dźwięki wydawane przez tychże odczuwam jak nałożenie mi na głowę dzwonu Zygmunta. JEB! ŁUP! JEB! ŁUP! Po włosach przebiega mi dziewczynka w różowej sukience i białych falbaniastych skarpetkach do sandałów.


Nie można się zrelaksować w tym mieście.

05 lipca, 2013

"...i żeby Cię ta alergia nie męczyła."

Wczoraj od rana było mi ciężko. Próba rozprostowania palców prawej dłoni skończyła się płaczem; właściwie wszystko kończyło się płaczem. Wisiała nade mną myśl, że właśnie kończę dwadzieścia jeden lat i zamiast w pełni korzystać z życia, chwytam tylko jakiś marny ułamek. Wśród życzeń zdecydowanie przeważały te dotyczące zdrowia. Ja też tylko tego chcę. Wszystko inne będę wtedy w stanie załatwić na własną rękę.

Wdech, wydech. Dziś jest poprawnie. Mogę rozprostować palce i zgiąć ręce w łokciach. Pokrzywka po pilatesie była znacznie lżejsza. Trochę bardziej wegetuję niż żyję, a jeśli żyję to myślą, że to się w końcu zmieni.

30 czerwca, 2013

HexxBOX – Poznaj i testuj z 1001pasji! - część 3/3


Dzień dobry. Jest niedziela, dzień po szalonej sobocie bardzo leniwy. Wczoraj znowu odwiedziłam pogotowie w trybie emergency, co było nieco stresujące, bo wiedziałam że za kilka godzin jestem gospodynią imprezy. Na szczęście zastrzyki dały radę, opuchlizna z twarzy ustąpiła, spotkanie towarzyskie (ekh, ekh) się udało, a ja utwierdziłam się w przekonaniu że pracuję z rewelacyjnymi ludźmi. Miło jest z takimi pracować, równie miło jest też słuchać komplementów na swój temat, szczególnie jeśli o osobowość chodzi. Chociaż nad talią też pracuję, to mimo wszystko mózgi mają  u mnie przewagę. Tak. To był pozytywny dzień. Ale ja nie o tym chciałam.

Moje testowanie HexxBOXa powoli dobiega końca, a ostatni otrzymany produkt z serii Emoleum Flos-Leku dobija dna. Najwyższa więc pora, żeby rozliczyć się z obietnic producenta dotyczących kremu nawilżającego do skóry suchej, bardzo suchej i atopowej.


Jeśli czytałyście czytaliście moje poprzednie recenzje, wiecie już, że każdy produkt opakowany jest w estetyczny kartonik posiadający wszystkie potrzebne informacje i zapewnienia. O czym zapomniałam wspomnieć przy okazji ich pisania to to, że poza kosmetykiem opakowanie zawiera też ulotkę, opisującą czym jest atopowe zapalenie skóry oraz skóra atopowa sama w sobie, jak powinno się ją pielęgnować i jakie produkty do tego celu proponuje nam Flos-Lek. Z pełną treścią ulotki możecie zapoznać się tutaj.
75 ml kremu zamknięto w dość niskiej i pękatej tubce, która dzięki swym gabarytom wydaje się taka... symaptyczna. Łatwiej upchnąć ją do kosmetyczki, a dzięki lekko matowemu wykończeniu plastiku, pewniej leży w dłoni. Opakowanie zupełnie nie stawia oporu kiedy chcemy je przeciąć - co bardzo polecam, bo produktu w środku możemy znaleźć jeszcze sporo, kiedy standardowym sposobem już nic nie chce się wydostać.

Bardzo długo wydawało mi się, że tylko gęste smarowidła otulające moją skórę są dla niej wskazane. Okazuje się, że niekoniecznie! Krem Flos-Leku jest rzadki, łatwo wydobywa się z tubki i szybko wchłania. Przy odrobinie nieuwagi można pozbyć się go z palców na rzecz lustra czy umywalki. Polubiłam go za lekkość i orzeźwienie, jakie funduje rano mojej twarzy. Świetnie współpracuje z podkładami (używam zamiennie kilku burżujów i Colorstaya).

Przejdźmy jednak do najważniejszego - działanie. Od jakiegoś czasu borykam się z nawracającym wysuszeniem kącików ust. Nie dość, że przypadłość jest uciążliwa, to w dodatku wygląda mało estetycznie. Towarzyszące jej zaczerwienienia ciężko jest zakryć, a jeśli już się uda - niemożliwy jest przy tym brak podkreślenia ekstremalnie przesuszonej, łuszczącej się w tym miejscu skóry. Stosowany na co dzień nawilżający krem Physiogel nie dawał rady. Wspomaganie się olejkiem arganowym i żelem hialuronowym również nie zmieniło stanu rzeczy. I wtedy do akcji wkroczył on...


Początkowo po aplikacji odczuwałam lekkie pieczenie ze względu na zawartość mocznika (o czym z resztą zostaje uprzedzony każdy, kto przeczyta informacje o substancjach czynnych), jednak jak się okazało, jest to składnik który na dłuższą metę dobrze mi służy. Wszelkie niepożądane reakcje ustąpiły bardzo szybko. Już trzeciego dnia stosowania skóra stała się ukojona i przyzwoicie nawilżona, a przesuszone okolice ust [uwaga, uwaga...] przestały dawać mi się we znaki! Proszę państwa, mamy tutaj do czynienia z naprawdę dobrym zawodnikiem.
Ciężko mi napisać więcej o reakcji mojej twarzy (niesamowicie pozytywnej z resztą) na ten produkt, bez przepisywania treści z kartonika. Dzięki regularnemu smarowaniu (rano i wieczorem), pozbyłam się zaczerwienień i suchych placków na rzecz miłej w dotyku, miękkiej i odczuwalnie nawilżonej powierzchni facjaty. Nawilżenie to nie znikało, kiedy wieczorem pomijałam aplikację na rzecz złuszczającego kremu z kwasem migdałowym. Co tu dużo mówić - jest to krem, w którym naprawdę wszystkie obietnice producenta są spełnione. Trochę pluję sobie w brodę, że mam jeszcze nieruszone zapasy mazideł do twarzy, których działanie znam i wiem, że nie jest tak rewelacyjne. Owszem, wydawały się być w porządku, ale właśnie - tylko w porządku. Okazuje się, że da się zrobić coś jeszcze lepszego.
Zapomniałabym! Na koniec jeszcze skład.


Całą serię Emoleum uważam za udaną i godną uwagi. Balsam do ciała nie jest jakimś wielkim 'wow', ale to produkt całkiem przyzwoity. Olejek do mycia już za kilka dni ponownie zagości na mojej półce. Krem? No cóż, same widzicie. Mam nadzieję, że nie znudzi się mojej twarzy.
Chętnie sprawdzę na własną rękę, jak sprawują się pozostałe produkty spod szyldu Emoleum. HexxBox zdecydowanie rozbudził moją ciekawość, chcę więcej!

1001pasji.com

19 czerwca, 2013

Jeżu goes fit (+szyderczy śmiech pod nosem)

Nie, nie znajdziecie tu dziś rad dotyczących sportowego obuwia, historii o tym, jak pokochałam sport czy szczegółowych opisów zajęć fitness. Ja nie z tych, niestety. Jeszcze.

Postanowiłam walczyć z pokrzywką na własną rękę, a w ramach tej walki (i z dbałości o kręgosłup, że o kilku niepotrzebnych kilogramach nie wspomnę) wykupiłam karnet na siłownię. Znając mój słomiany zapał, podpisałam od razu umowę na rok, dzięki czemu za open karnet płacę 50% ceny, a z siłowni mogę korzystać będąc nie tylko w Warszawie, ale też w rodzinnym mieście. I w ogóle w innych miastach w kraju. Jupi-jej.
Podczas konsultacji z dermatologiem uznałyśmy, że takie stopniowe przyzwyczajanie mnie do ruchu może okazać się swego rodzaju kuracją odczulającą. O ćwiczeniach aerobowych mogę na razie co prawda zapomnieć: już jedna seria youtubowych ośmiu minut na tyłek prawie przyprawiła mnie o zejście :D ale joga, zdrowy kręgosłup czy pilates wydają się być odpowiednie.



Przy pierwszej wizycie skusiłam się na zajęcia fitball, które - jak nazwa wskazuje - polegają na wykonywaniu ćwiczeń z dużą gumową piłką (piłą raczej), mających wzmocnić mięśnie głębokie. Już przy dynamicznej rozgrzewce poczułam, że temperatura ciała lekko mi podskoczyła, a na rękach zauważyłam pierwsze czerwone kropki. Dzielnie brnęłam jednak dalej i dopiero brzuszki spowodowały, że na twarz uderzyło znajome ciepło. Ciągle jednak był to stan, który dało się zignorować (chociaż przyciągnęłam kilka ciekawskich spojrzeń, kurwa jego mać; było to jednak nieuniknione, czego ja się spodziewałam?).
Do domu wróciłam z twarzą jak po bliskim spotkaniu z otwartym ogniem i nadzieją, że po kilku następnych razach nie będę potrzebowała kaptura i uczesania dziewczynki z telewizora.
Nie wiem jednak, kiedy następny raz nastąpi, bo rany na rękach tworzą powoli własną cywilizację (są na etapie odkrywania koła) i ani myślą się wynosić. Myśl o spoceniu się przyprawia mnie o dreszcze. Widać, że jestem coraz bliżej odstawienia cyklosporyny (50 mg wieczorem) i niestety nie tak blisko dostania się na badania kliniczne; mój stan ciągle nie jest wystarczająco zły, a instynkt samozachowawczy i kiepskie wspomnienia nie pozwalają mi pracować nad jego pogorszeniem. Do końca czerwca wszystko się wyjaśni, więc na początku lipca wkroczę w dwudziesty pierwszy rok życia z wynikami matury i pewnie kolejną sieczką w głowie.
Jedno jest pewne. Mam przynajmniej konkretne wytłumaczenie, dlaczego kolejny rok z rzędu nie wskoczę w bikini :P

11 czerwca, 2013

Tough times don't last but tough people do.

O tym, że ciepło źle na mnie wpływa i powoduje pokrzywkę, przekonałam się niejednokrotnie. Że większe ilości Solpadeine na ból głowy zwiększają prawdopodobieństwo jej wystąpienia, również. Dzięki temu mogę to mniej więcej (z naciskiem na mniej) regulować i starać się unikać sytuacji prowokujących wystąpienie opuchlizny, świądu i czerwonych plam. Niestety okazuje się, że własny organizm nie przestał fundować mi kolejnych niespodzianek i coraz bardziej chce mnie zadziwić tym, jak bardzo umie wymknąć się spod kontroli.

5/06, 3:19
Po głowie skaczą mi obrazy ze snu, z którego właśnie się wybudzam. Czuję, że coś jest bardzo nie tak. Ze sporym trudem podnoszę głowę o kilka centymetrów i czuję, że pulsowanie w okolicach uszu tak utrudnia mi wykonanie tej czynności. Krew buzuje i huczy w całej twarzy. Dotykam płatka ucha. Spuchnięte i twarde. Przesuwam dłonią wokół ust, wyczuwam twarde bąble. Również wargi mam powiększone i odrętwiałe. Lustro tylko potwierdza moje obawy - dostałam pokrzywki. Przez sen. W chłodnym pomieszczeniu. Proszę państwa, mamy nowość w repertuarze!

Potrójna dawka wapna pomogła na zmiany skórne, jednak nie na lęk jaki towarzyszył zasypianiu. Pewnie dlatego do rana te pierwsze ustąpiły, drugie zaś nadal trwało.
Nie opuszczało mnie uczucie, że gniję od środka, a ognisko tej zgnilizny skutecznie się przede mną ukrywa.  Czuję się jak opakowanie bomby zegarowej. Tik-tak, nie wiem kiedy i jak bardzo eksploduję. Ciężko mi się nawet zdecydować, czy wprowadza mnie to w nastrój "ja ci, k***a , pokażę", czy też wzbudza ochotę na przekształcenie swojego pokoju w bezpieczną wyspę którą rzadko się opuszcza. Rozsądek podpowiada mi wybór opcji pierwszej - o czym w przeciwnym wypadku miałabym pisać? :D

Uważajcie na siebie. I rozpieszczajcie Waszą skórę.

PS. To mi pachnie wiosną.

29 maja, 2013

We're gonna rock this town alive, a jakże.

Chyba każdy ma na swoim odtwarzaczu muzycznym piosenkę, którą niechętnie podzieliłby się ze światem z jednego prostego powodu - jest zbyt obciachowa, za bardzo 90's, cokolwiek. Mimo to daje Wam porządnego kopa, zazwyczaj przy sprzątaniu. Ja na przykład uwielbiałam odkurzać wywijając z rurą śpiewając na cały głos Objection Shakiry. Niestety to nie ten utwór jest dziś głównym bohaterem.

Każdy, kto jechał metrem w godzinach szczytu wie, jak ciasno potrafi być w wagonie. Porównując Berlin, Londyn i Warszawę mogę stwierdzić, że to właśnie w naszej stolicy ścisk bywa taki, że człowiek nie jest w stanie obrócić się ani ruszyć ręką. Podobnie było wczoraj.  Wczoraj też zapomniałam zabrać z domu odtwarzacz mp3, wspomagałam się więc utworzoną w zamierzchłych czasach playlistą w telefonie. I stało się. Ciało do ciała, usta do ust, doskonale słychać co komu w duszy gra, kiedy w moich słuchawkach zagrało to:

Z trudem odwracający głowę współpasażerowie zgodnie stwierdzili chyba, że moja wanna-be-rockstar stylówa jest mocno naciągana. Ale - w mordę jeża - nie chodzi wam przy tym noga? :D

27 maja, 2013

Roll, roll, roll your boat

Po wsiąknięciu w Youtube postanowiłam z jego kosmetycznej części przejść na tę bardziej dermatologiczną.



Cóż, migrenę miewam często ale do Afryki na razie się nie wybieram. W dzień brzmiałoby to pewnie mniej absurdalnie, o północy ma się wrażenie że oczy robią właścicielowi głupie żarty.

Krótki update tak zwanego leczenia. Nie zdążyłam jeszcze zmniejszyć dawki cyklosporyny ani o miligram, a od kilku dni drapię się jak wściekła. Całe ramiona pokrywają drobne krostki i czerwone kropki. Chcę do mamy.

25 maja, 2013

Leczenie - aktualizacja #3

O maturze już nie pamiętam. Cały stres minął, mam już wakacje* i nawet mnie nie korci, żeby sprawdzać wyniki. Jestem w stanie na spokojnie napisać Wam o efekcie ostatniej wizyty u dermatologa - całe szczęście, bo gdyby nie uchronił mnie brak czasu, zafundowałabym Wam najwyżej histeryczny bełkot.
*w weekendy, w tym co drugi od soboty, godz. 14:00
Tydzień przed umówionym terminem wizyty, podczas spaceru wokół osiedlowego jeziorka użarły mnie meszki. Bąbel na policzku, który pojawił się tuż po, pół godziny później był już całą opuchniętą twarzą i pęcherzami w zgięciach łokci. Bez zastrzyków sterydowych się nie obeszło.
Pokrzywka w takiej wersji, czy też jako czerwone kropki na twarzy pojawiała się zbyt wiele razy, mimo terapeutycznego stężenia cyklosporyny we krwi. Będę więc ją - cyklo, nie pokrzywkę - stopniowo odstawiać. Jeszcze przez pięć dni przyjmuję dotychczasową dawkę 100/100, od 29.05 zmniejszę ją o 50mg. Od kilku dni ponownie mam zmiany skórze od barków (swoją baaarkęęęę...) po dłonie. Pojawiają się zaczerwienienia, a całe ciało swędzi mnie jak pochlastane pokrzywą.

Moja dermatolog dowiadywała się, czy jest możliwość wkręcenia mnie w badania kliniczne nad lekiem biologicznym, jednak te konkretne dotyczą wyłączenie osób z astmą. Kroplą w czarze goryczy była informacja, że przypadki takie jak mój są w powyższy sposób leczone w USA. Skutecznie. Poryczałam się z bezsilności i wyłam tak przez cały wieczór, planując swój wielki come back do stanu sprzed roku, kiedy jadłam tylko ryż, a przez brak możliwości zginania kolan (rany, rany) schodzenie po schodach trwało wieczność. Wizja braku pracy i jednocześnie studiów była wisienką na tym torcie, zaraz obok wizji przeznaczenia swoich kosmetyków kolorowych na eksponaty muzealne.*
*Tutaj się jednak rozpędziłam, heloł! Nie po to zdawałam maturę żeby wszystko to poszło jak krew w piach. Nie po to sobie pędzle kompletuję, żeby makijaż najwyżej na facechartach robić :P

Pytanie czy boję się zmiany sposobu leczenia będzie chyba pytaniem retorycznym. Bo boję się jak jasna cholera. Ewentualny powrót do cyklosporyny może już nie dać pożądanych rezultatów. Sterydy nie są odpowiednim wyjściem. W homeopatię nie wierzę. Aktualnym światełkiem w tunelu mianuję naświetlania (choć pojawiają się głosy, że skoro cyklo nie dała rady, to lampy tym bardziej nic nie dadzą) i zakwalifikowanie się na badania kliniczne nad lekiem biologicznym przeznaczonymi właśnie dla atopików. Dzięki towarzyszom niedoli a.k.a. kolegom po fachu z Fundacji Alabaster trafiłam na klinikę, która je organizuje i zamiast ryczeć w kącie zebrałam dupę w przysłowiowe troki i skontaktowałam się z odpowiedzialną za to panią doktor. Widzimy się na początku czerwca; trochę się boję, czy mój stan nie jest 'za dobry' na wzięcie udziału w takiej akcji, więc wiecie - z trzymaniem kciuków za piękną skórę na razie możecie się wstrzymać ;)

Skoro już o fundacji mowa: miałam ostatnio okazję do wzięcia udziału w organizowanych przez nią warsztatach. Wbijanie gwoździ to robota idealna dla mnie, podobnie jak zabawy farbą i klejem na gorąco. Początkowo myślałam, że zrobienie czegokolwiek z przypadkowych elementów pójdzie mi słabo, ale powiem Wam, że nawet się do swojego kawałka drewnosklejki przywiązałam.
Wszystkich atopików zapraszam tutaj - fundacja działa nie tylko w Warszawie, odzywajcie się z każdego zakątka świata. Fajnie jest spotkać się z ludźmi którzy nie pytają, dlaczego się drapiesz.

Tutaj jeszcze in progress, na koniec ukręciłam kółeczka z czegoś czerwonego i błyszczącego, co trafiło na folię bąbelkową. Stopy nie miały być elementem kompozycji, zabrałam je ze sobą do domu.






13 maja, 2013

Znowu siódemka, ale tym razem odliczam w dół.

Wpadamy na siebie za każdym razem, kiedy uruchamiam mp3 w trybie shuffle. Zawsze. Utwór odkryty po tym wpisie Słomki. Przypomina mi zadawane wielokrotnie pytanie: przed czym ty tak uciekasz?


A ja wiem, że nic nie wiem. Że od kiedy tylko mogę wracać do domu po 22 albo nie wracać wcale, szukam swojej jego wersji. I że znowu jestem, proszę pana, na zakręcie. Gdyby tak wszystkie te zakręty ze sobą poskładać, okazałoby się, że wróciłam do punktu wyjścia. Znowu matura, znowu dzień przed maturą koncert tego samego zespołu. Utknęłam w gronie osób, przed którymi dwa lata temu desperacko spieprzałam do obcego kraju. I dobrze mi się tkwi, wyjaśnianie spraw nie do wyjaśnienia zrzuca z serca kamienie i gruz. Czasami ci sami ludzie wbrew mojej woli, z samych tylko oczu i kilku nieostrożnych gestów wyczytają, że znowu przebieram nogami w miejscu i mam ochotę zgubić samą siebie. Ciężko jest oduczyć się znikania.

Równo za tydzień zdaję fizykę i chociaż z moich mało skomplikowanych obliczeń wynika, że biorąc pod uwagę zeszłoroczny próg punktowy wystarczy że zdam maturę na 6 (słownie: sześć) procent, trochę się jednak stresuję. Co, jeśli nie wyjdzie? Jaki plan awaryjny wymyślę tym razem?
Jeszcze siedem dni i znowu zacznę czytać książki, a w weekendy będę udawać że nic mnie nigdzie nie trzyma i wyskakiwać z kolejnych tirów w kolejnych miastach. Częstochowo, czekaj! Świecie, w końcu cię podbiję po swojemu.

07 maja, 2013

HexxBOX – Poznaj i testuj z 1001pasji! - część 2/3

Jedna trzecia zawartości mojego Hexxboxa wypluła niedawno z siebie ostatnie krople - najwyższa więc pora na podzielenie się z Wami wrażeniami z jego użytkowania. Przed państwem olejek myjący 2 w 1 z floslekowej serii Emoleum.

Na początek ustalmy jedno: wysuszona, pokryta niezliczoną ilością mikroskopijnych ranek skóra średnio znosi codzienne atrakcje w postaci kontaktu z wodą. Dołożenie do tego zestawu jeszcze specyfiku myjącego, w większości przypadków powoduje mało przyjemne szczypanie i pieczenie. Zabrzmi to może głupio, ale przez te efekty specjalne średnio lubię się myć. Nie dla mnie spędzanie długich, przyjemnych chwil pod prysznicem i śpiew o poranku. Mycie się mnie boli.

Producent chyba wyczytał w myślach moje wymagania, twierdzi bowiem że:
olejek łagodnie myje i oczyszcza skórę całego ciała, nie zaburza jej naturalnego pH. Pozostawia na skórze delikatny film ochronny, uzupełnia niedobór lipidów i zapewnia skuteczną ochronę przed nadmierną utratą wody. Łagodzi uczucie napięcia i szorstkości skóry. Zawarte w preparacie oleje roślinne (słonecznikowy i morelowy) oraz delikatne emolienty odpowiednio nawilżają i natłuszczają suchą skórę. Zapobiegają łuszczeniu się, wysuszaniu i pękaniu naskórka.
Efekt: miękka, gładka, odpowiednio nawilżona i natłuszczona skóra. Łagodzi uczucie pieczenia, napięcia i szorstkowości (? zawsze myślałam że chodzi o szorstkość) skóry.

Badania potwierdzają:
- po kąpieli pozostaje na skórze delikatny film ochronny (według 74% badanych)
- poprawia się natłuszczenie skóry (według 84% badanych)
- oliwka łagodzi podrażnienia, zmniejsza napięcie i szorstkość skóry (u 90% badanych)

Substancje czynne:
Olej słonecznikowy (20%) - źródło niezbędnych kwasów tłuszczowych odpowiedzialnych za elastyczność i nawilżenie skóry. Pielęgnuje i przyspiesza regenerację suchej skóry, efektywnie zapobiega utracie wody transepidermalnej (czyli z głębszych warstw skóry, nie wiedziałam).
Olej morelowy (10%) - zawiera nienasycone kwasy tłuszczowe oraz witaminę A. Wykazuje działanie odbudowujące, nawilżające i wygładzające. Polecany do skóry szczególnie suchej, szorstkiej i popękanej. 
Emolienty (29%) - substancje o działaniu nawilżającym i delikatnie natłuszczającym. Zmiękczają i wygładzają skórę. Tworzą na skórze film, , który zapobiega nadmiernemu odparowywaniu wody.


Tyle teorii, przejdźmy do praktyki.
Olejek debiutował jako dodatek do kąpieli. Lałam go do wanny dość niepewnie, ciągle mając w pamięci niezbyt przyjemne doświadczenia z innym produktem z tej kategorii. Na szczęście okazał się bardzo łagodny dla mojej skóry - nie wiem, czy nie za bardzo. W wodzie dawało się odczuć oleisty dodatek, spodziewałam się jednak czegoś konkretniejszego; czegoś, co otuli moją skórę i przyniesie jej ulgę przynajmniej do momentu osuszenia skóry ręcznikiem. Na szczęście nie jestem entuzjastką wylegiwania się w wodzie, podczas ostatnich (mniej-więcej) dwóch miesięcy oddałam się tej formie rozrywki dokładnie trzy razy. Gdyby jednak była to czynność, która mi pomaga, poszukałabym raczej innego specyfiku do wzbogacania wody.

Używany jako żel pod prysznic - czyli nakładany bezpośrednio na skórę - sprawdza się o niebo lepiej. Po wylaniu olejku na wilgotną dłoń, rozprowadza się po ciele dość opornie - mniej więcej jak olejek rycynowy. Zawsze przed namydleniem ciała delikatnie podstawiałam rękę pod strumień ze słuchawki prysznicowej: z dodatkiem wody dobrze się pieni i rozprowadza znacznie przyjemniej. Jeśli o działanie chodzi, wyróżnia go jedna rzecz. Uwaga uwaga, proszę o powstanie i oddanie honorów: jest to pierwszy produkt myjący od początku mojej walki z atopowym zapaleniem skóry (sierpień 2011), który podczas średnio nasilonych zaostrzeń nie powoduje pieczenia, szczypania ani ogólnie pojętych nieprzyjemnych doznań. Serio. Wydawało mi się, że takie odczucia będą towarzyszyć mi zawsze kiedy będę się myła, a okazuje się że wcale nie jest to konieczne. Gratuluję, Flos-lek. To się Wam bardzo udało.
Delikatny film ochronny, o którym również mowa na etykiecie, faktycznie jest delikatny - i dobrze. Traktowanie skóry balsamem po wyjściu z wody to obowiązkowy punkt mojego programu bez względu na użyte wcześniej kosmetyki; obciążająca skórę warstwa nie jest więc dla mnie koniecznością. Co do nawilżania - po balsam sięgam automatycznie od razu po odwieszeniu ręcznika, jak każdy szanujący się atopik przyzwyczajona do uczucia ściągniętej, przesuszonej skóry. Po kilku dniach używania olejku wszelki dyskomfort zniknął. Nawilżaczy używać nie przestałam, jednak nie musiałam otwierać i rozsmarowywać ich w pośpiechu, aby jak najszybciej pozbyć się wrażenia pękającej skóry. Kolejna obietnica producenta pokrywa się z rzeczywistością.

Na deser dorzucam skład poddany analizie z automatu - ubolewam, że nie sama się na tym nie znam.


Olejek możemy kupić za około 28-30zł. Cena może wydawać się dość wysoka, jednak zdecydowanie warto go kupić. Jest to pierwszy z używanych przeze mnie produktów myjących, który poza myciem faktycznie jeszcze pielęgnuje skórę! Zdecydowanie jestem na tak. Dziękuję, Hexx! Sama bym pewnie nie zwróciła na niego uwagi :)


1001pasji.com
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka