16 grudnia, 2012

Ryję ryjem

o podłoże ze zmęczenia.

Zbliżający się koniec roku nie oznacza dla mnie rocznych podsumowań, postanowień czy drastycznych zmian (chociaż po chwilowym zastanowieniu mogę stwierdzić, że po trochę z każdej kategorii się zbliża; przypadkiem). Koniec roku to w pewnych firmach zatrudniających studentki, okres podsumowań i rozliczeń finansowych - a co za tym idzie, wzmożonej pracy. Zwłaszcza jeżeli od podsumowań i rozliczeń jest jedna osoba. Mój dzień pracy ostatnio prawie za każdym razem wydłuża się o trzy-cztery godziny. Jeśli w ogóle wyniosę laptopa z firmy, rzadko mam ochotę uruchamiać go w domu. Spędzałabym ponad pół doby przed monitorem, fuj.
W minionym tygodniu służbowa wigilia przerodziła się w naprawdę dobrą imprezę, a impreza ta skończyła się dla mnie oczywiście szpitalem. Un-fucking-believeable, jak nie urok to pod rynnę. Zapicie piwem -nastej godziny poza domem (alternatywą była warszawska kranówa) obudziło we mnie przeczucie, że natychmiast powinnam znaleźć się we własnym łóżku. Przekonałam współbiesiadników że ja muszę i jak Kopciuszek zniknęłam z lokalu grubo przed północą. Nie zdążyłam nawet dotrzeć na autobus, a moja twarz już wyglądała jakbym spała w gnieździe wyjątkowo wkurwionych os. Pół roku temu sama przestrzegałam co w takiej sytuacji należy zrobić, jednak moja hipokryzja i - tym bardziej - poziom adrenaliny zrobiły swoje. Przeżyłam podróż do domu, spakowałam szczoteczkę do zębów i inne artykuły pierwszej potrzeby, wypiłam wapno i dopiero wtedy pozwoliłam wezwać do siebie pogotowie. W sytuacjach stresowych nie myśli się logicznie; w liceum poważnie obiłam sobie głowę o beton i zamiast od razu pokazać się u pielęgniarki szkolnej, najpierw wyszorowałam zęby w kiblu w damskiej przebieralni. Na szczęście na w-f już mnie nie wpuścili.

Kolejny raz przekonałam się, że wszyscy ratownicy to fajne chłopaki. W karetce ucięliśmy sobie miłą pogawędkę; zawsze w takich sytuacjach ociekam ironią i dystansem do siebie, nawet jeśli towarzyszą mi drgawki. Oberwałam lekami dożylnie, domięśniowo i gdyby nie zniekształcenie twarzy, nikt by nie powiedział że cokolwiek mi się stało. Kojarzycie 'Sposób na teściową' z J.Lo.? Główna bohaterka też była alergiczką i mimo że dzień przed swoim ślubem wyglądała tak:
to leżenie w łóżku jej pomogło i podczas ceremonii znów zachwycała urodą. Zaprawdę powiadam Wam, takie rzeczy dzieją się tylko w filmach. Mija trzeci dzień i dopiero teraz przestaję wyglądać jakbym poddała się botoksowi. W pracy wzbudzałam spore zainteresowanie, a do odespania mam jedną noc na plusie.


Kosztem przerwy na lunch pokopytkowałam w piątek na Centralny zbadać sytuację w szafie Hean. Niestety nie ma tam jeszcze żadnych z zapowiadanych ostatnio nowości. Na pocieszenie siła wyższa podstawiła mi pod nos pudełko ze świeżo ustawionymi mini dropsami MIYO. Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami...


Te masła Nivei pachną jeszcze lepiej niż karmelowa wersja. W pudełeczkach dostajemy budyń malinowy i nieokreśloną słodycz, momentami przypominającą syntetyczną waniliową świeczkę. Ciężko jest mi wybrać faworyta. ;)

09 grudnia, 2012

Przerwa na reklamę.

Jako że mój urlop zdrowotny trwa tylko rok i od października znów będę wieść studencki żywot, wykombinowałam że dobrze byłoby dorobić sobie korepetycjami. Ściągnęłam milion pdf-ów z angielskiego i matematyki dla wszystkich możliwych poziomów, odpaliłam 'angielski dla dzieci w wieku 6-9 lat' i przeglądałam pobieżnie. Wykreślanka zainteresowała mnie na tyle, że sama zaczęłam poszukiwać kolejnych słów.



To sobie znalazłam.


06 grudnia, 2012

Wstrzeliłam się z tematem w Mikołajki

Cieszy mnie dawanie prezentów. Przygotowywanie ich, pakowanie i dodawanie czegoś 'od serca' żeby pakunek nie był pierwszą lepszą rzeczą kupioną w sklepie. Przed osiemnastką przyjaciółki spędzałam dnie i noce nad albumem, który miałby jej przypominać naszą znajomość od czasów podstawówki. Co nas dzieli to to, że ona ma wybitnie krótką pamięć a ja potrafię odtworzyć szczegóły sprzed ośmiu lat. Wykradanie albumów rodzinnych z pomocą jej mamy, drukowanie, wycinanie, spisywanie historii z liceum (które mam nadzieję nigdy nie wpadną w ręce naszych chłopaków i rodziców) wspominam z uśmiechem do dziś - zmęczenie wynagrodził efekt i wyraz twarzy obdarowywanej przy przeglądaniu. Poza tym - kurde, lubię takie akcje! Mam w głowie jeszcze kilka takich, bardzo miło je wspominam.
Moja koleżanka nazywa tego typu prezenty prezentami, które jebią miłością. Sama mi kiedyś taki podarowała. Wyobraźcie sobie: we wrześniu zachwyciłam się jej własnoręcznie uszytym, bardzo prostym portfelem, w styczniu spodobał mi się skrawek materiału znaleziony w jej pudle podczas jednej z naszych nocy twórczych, a w lipcu wręczyła mi własnoręcznie (dosłownie, żadna maszyna nie brała w tym udziału) uszyty portfel: na zewnątrz sztruks, a w środku... poszewka z materiału który pół roku temu wpadł mi w oko! Dodatkowo koronki, guziki, kieszonki, fiu-bździu. Włożyła w to serce i dwanaście godzin pracy. Mimo trudności z wydobyciem drobnych i częstego wysuwania się śliskich kart, uwielbiam go nosić i co jakiś czas czarną, dużą i poważną portmonetkę wymieniam właśnie na to dzieło sztuki.
Nie o tym jednak chciałam napisać; miało być szybko krótko i na temat, jedenasta dwunasta godzina w pracy twórczości teoretycznie nie sprzyja, jednak drukarki stanowczo odmawiające współpracy - jak najbardziej.

Szukając jakiegokolwiek pomysłu na prezent dla chłopaka zawędrowałam na duże forum na W. do specjalnego działu dotyczącego prezentów. Dwa wątki-tasiemce zapowiadały się obiecująco, w końcu co 100 userek to nie jedna i liczyłam na jakąkolwiek inspirację - bo na bezczela zrzynać nie lubię. Niestety po tym co zobaczyłam kolce mi opadły, chociaż pomysły się sypały jak igły z choinki pod koniec stycznia. Dobrze, że na drugi dzień byłam wyjątkowo kreatywna i nawet teraz, pisząc to, wpadłam na pomysł jak uczynić prezent wybitnie dopasowanym do obdarowywanego. Niah niah niah.

Co według internautek powinnam podarować swojemu facetowi?
- standardowo: kubek ze swoim zdjęciem
- koszulkę z naszym wspólnym zdjęciem
- poduszkę ze swoim zdjęciem
- breloczek-misia z serduszkiem na brzuszku
- bokserki
- skarpety
- puzzle z naszym wspólnym zdjęciem
- serce z tektury obwieszone kapslami od tymbarka z miłosnymi wierszykami
- prezentację z naszych wspólnych zdjęć okraszoną słodko-pierdzącymi gifami z romantyczną muzyką w tle.

Bitches, please...
Z ręką na sercu: czy ktoś z Was zna faceta, który z takiego prezentu by się szczerze ucieszył?

02 grudnia, 2012

Pozdrowienia z trasy Warszawa - Bełchatów

Przejeżdżam właśnie przez Oddział. Jestem fanką nazw polskich miejscowości, mam nawet zdjęcia przy wjeździe do Jeżopola i Tumidaja B)

Wczoraj po powrocie z zakupów spotkałam się w windzie z sąsiadem. Na moje 'dzień dobry' odpowiedział trochę zdziwiony i kiedy tylko mógł, ukradkiem mi się przyglądał. Targałam 9l mineralki i nie miałam makijażu; zgrzałam się trochę po drodze, byłam więc pewna że mam na twarzy czerwone kropki i to one tak Pana Somsiada interesują.
Zerknięcie w lusterko rozjaśniło mi sytuację: kropki owszem, były - ale fioletowe i pod jednym okiem. Na tyle skupione, że wyglądały jak dorodna śliwa. Mój facet jest chyba na cenzurowanym :D

posted from Bloggeroid

01 grudnia, 2012

Przychodzi baba do lekarza...


...właściwie nie baba: dziewczyna jeszcze, dopiero zaczęła liceum. Lekarz-pediatra kojarzy ją i chyba nawet pamięta jej wieloletnią walkę z alergią skórną...


Nie znoszę pisać o sobie w trzeciej osobie, głupia moda.


Poszłam wtedy do lekarza, bo na moich dłoniach co jakiś czas wyskakiwały niewielkie, suche plamy. Znałam przyczynę: im więcej wypiłam wódki, tym większe było ich nasilenie. Przyjęłam to jako coś tak oczywistego jak kac, imprez jednak przybywało i chciałam jakoś sprawę zatrzymać. Jedno spojrzenie lekarki - i wyszłam z receptą na Triderm, ale bez dokładnych instrukcji stosowania. Używałam jej nieregularnie, jak mi się przypomniało. Raz, trzy razy dziennie, codziennie, z dwudniową przerwą... Skóra trzymała się dzielnie, a jeśli zapominałam o smarowaniu i plamy robiły się coraz wyraźniejsze, znowu przestawałam się rozstawać z maścią. Ważne że dłonie ostatecznie  przestały bawić się w alkomat, a ja zapomniałam o całej sprawie na kilkanaście miesięcy.

Dwa lata później przestało być niewinnie. Już pierwszego dnia pomaturalnego pobytu w Londynie oczy łzawiły mi i spuchły. Jeździłam od okulisty do okulisty, testowałam nowe krople i wydawałam ostatnie pieniądze żeby dostać się do kolejnego szpitala czy przychodni. Koniec końców, trafiłam do lekarza od którego usłyszałam że 'it's eczema' i że mam się bronić Hydrocortizonem. Dotarcie do niego zajęło mi ponad miesiąc, do tej pory także reszta mojej twarzy, nogi i dłonie pokryły się łuską. Nie muszę chyba mówić, że w takim stanie nikt nie chciał przyjąć mnie do pracy?
Chcąc jak najszybciej pozbyć się niewiadomej dolegliwości nie skąpiłam przy dawkowaniu sobie maści. Poprawa była - niewielka, ale była. Po powrocie do Polski poczęstowano mnie Tridermem na ciało, Cortineffem na oczy i serią zastrzyków w dupę i żyłę. Po kilku dniach byłam prawie jak nowa - może poza tym, że wyglądałam jak mały pyzaty hipopotam. I tak miałam już problemy z wagą, a wstrzykiwane substancje sprawiły, że spuchłam do granic możliwości. Nóg nie byłam w stanie wcisnąć w rurki, japę miałam jak księżyc w dwóch pełniach i czułam się jak mały czołg. I tak już wcześniej byłam przytyta, wtedy na w-nic-się-nie-mieszczę-zakupach celowałam w rozmiar 44. Brrrr, mroczne czasy. Kwestię mojej wagi jednak zostawmy, bo jej amplituda jest na tyle duża, że za miesiąc wszelkie podane dane mogą być nieaktualne.

Co jest wspólnym mianownikiem dla wymienionych wyżej leków? Są to kortykosterydy/kortykosteroidy - leki, które stosowane bez zdrowego rozsądku powodują spore skutki uboczne.
Przede wszystkim: sterydy uzależniają. Niecały rok temu moja wiedza nt. metod radzenia sobie z AZS była niewielka, a o istnieniu sterydów praktycznie nie miałam pojęcia. Kiedy dostałam zapas trzech tubek Cortineffu na powieki, używałam go codziennie. Jeśli skóra wokół oczu zaczynała wyglądać normalnie, odstawiałam maść i po kilku dniach wszystko wracało. W pewnym momencie doszło do tego, że używałam jej nawet profilaktycznie - nie róbcie tego w domu. Wcześniej, w Londynie, smarowałam się Hydrocortizonem - sterydy na twarz? Ktoś mnie powinien kopnąć wtedy w dupę. Ciągłe stosowanie sterydu na skórę może prowadzić do posterydowego zapalenia skóry oraz trądziku posterydowego - również opisany pod podanym linkiem. Na naszą niekorzyść działa fakt, że długotrwały ich kontakt ze skórą prowadzi do uwrażliwienia się tej drugiej na podawane jej dawki oraz - co widzę po sobie - jej ścieńczenie. Kojarzycie Srokę? Dałabym się pokroić za takie okolice oczu jak jej. Po moimi robią się fałdy,a w dodatku mam dopiero dwadzieścia lat, pięć miesięcy i pierwsze, liczne zmarszczki.
Lecimy dalej: prawy nadgarstek. Często pokazuje się na nim sucha plama, którą też leczyłam w sposób jak wyżej. Zmarszczek na nim nie mam, ale dokładnie w tym miejscu owłosienie jest ciemniejsze i mocniejsze; pojawiły się również rozstępy.

Już nie pamiętam jak to było mieć twarz w kształcie 'serca' i ostry podbródek- to skutek sterydów dawkowanych w tabletkach i zastrzykach. Bliżej mi już do ideału, znaczy się - idealnego okręgu. Jest to jeden z objawów zespołu Cushinga. Poza tym trafił mi się problem z przybieraniem wagi właśnie i skokami ciśnienia; kiedy według zaleceń lekarza przyjęłam raz większą dawkę Metypredu aby zapobiec rozwinięciu się pokrzywki, przez kilkanaście kolejnych godzin miałam wrażenie że 150/90 rozsadzi mi, niskociśnieniowcowi, głowę.
W marcu tego roku akt desperacji skierował mnie do homeopaty-irydologa. Gość po obejrzeniu mojej tęczówki stwierdził, że mam słabe oczy i widzi początki jaskry. Jak mówi pierwsza lepsza wikipedia: głównym czynnikiem jest nadmierny wzrost ciśnienia wewnątrz gałki ocznej. A skąd się bierze to podwyższone ciśnienie...? No własnie.
Działanie sterydów na cały organizm może spowodować wiele innych dolegliwości, jak na przykład zanik tkanki mięśniowej w kończynach, zanik kory nadnercza (odpowiedzialnej za produkcję kortykosteroidów - przyjmowane w tabletkach rozleniwiają nam organ), wrzody żołądka... 

Mimo opisanych przypadków nie chcę wprowadzać tutaj żadnej sterydofobii ani siać paniki. Trzeba użyć myślenia, jak ze sławną odżywką Eveline: stosowane zgodnie z zaleceniami mogą pomóc, ale jak ktoś się przyssie do nich jak do ostatniej deski ratunku, to może sobie narobić więcej szkód niż pożytku. Często steryd to jedyna możliwość zaleczenia rozległych zmian skórnych. Sama dostałam niedawno receptę na Cutivate od mojej dermatolożki, jednak razem z receptą przepisała mi dokładny plan stosowania uwzględniając zmniejszenie dawek, zwiększenie odstępów między kolejnymi i - pod groźbą pozbawienia kosmetycznych zbiorów - dużo emolientów. Przeczytałam niedawno (gdzie - nie pamiętam), że steryd w maści częściowo zostaje tuż pod skórą, a emolienty pozwalają im wchłonąć się głębiej co jest znacznie korzystniejszą opcją (ta merytoryczna wartość wypowiedzi, och ach^^). Ręce znowu mam gładkie i piękne  - mam nadzieję, że na trochę dłużej niż ostatnio

Chciałabym też zaznaczyć, że nie jestem żadnym specem w temacie. Pisanie tego bloga mobilizuje mnie do zasięgania głębszych informacji i dopiero teraz uczę się poskromienia azs. Przy okazji mam nadzieję że część tych informacji trafi też do dalszych odbiorców (Sailormary, odbiór!). Lekarze często przepisują różne Elocomy i Hydrocortizony na niewielkie zmiany skórne czy wypryski alergiczne, niech Wam się w takich przypadkach zapala czerwona lampka!

25 listopada, 2012

Cholerny 20/11

Obdarowując mnie muffinkowym tagiem So sweet blog award Zajęczak pisząc o mnie wspomniała, że ujawniam absurdy NFZ-u. Dziś opowiem Wam o absurdzie jakich mało - w dodatku bardzo bolesnym, bo nie ja odczuwam bezpośrednie tego skutki.

Sześć lat temu stan zdrowia mojej prababci znacznie się pogorszył. Zabrało ją pogotowie, a szpital do którego została przewieziona odmówił przyjęcia. Przetransportowano ją do drugiego - tam poinformowano ją że nie pełnią ostrego dyżuru i również nie mogą nic zrobić. Ostatecznie została chyba w tym pierwszym, gdzie udzielono jej fachowej pomocy: położono na korytarzu SORu i ignorowano prośby o podanie choćby kroplówki. Zanim lekarze ogarnęli dupy i przystąpili do zrobienia cholernych badań, prababci zdążyło zostać udzielone ostatnie namaszczenie; ze źle czującej się staruszki zamieniła się w staruszkę umierającą. Ostatecznie ustalono, że konieczne jest usunięcie kamieni z woreczka żółciowego. Niestety opieszałość lekarzy doprowadziła do... śpiączki. Całą sprawą zainteresowała się lokalna gazeta, a twarze dzieci mojej babci opowiadających o sprawie znajdowały się na pierwszej stronie razem z artykułem. Nic to nam niestety nie dało. Przez pięć miesięcy lekarze doznawali szoku na widok tak bardzo wykraczających poza wszelkie normy wyniki badań; tym bardziej, że osoba której te badania dotyczyły ciągle żyła. Przez pięć miesięcy wracałam ze szkoły najpóźniej jak tylko mogłam: bałam się, że po powrocie usłyszę o najgorszym. Babcia Teresa pokazała jednak że nie z nią takie numery i pewnego marcowego dnia otworzyła oczy. Zamieszkała z jedną ze swoich córek - po wielu tygodniach leżenia nie była już w stanie chodzić. Przez sześć lat śmiała się, docinała, streszczała nam wszystkie możliwe teleturnieje i stała się autorką niejednego niezłego suchara.

Historia niestety lubi się powtarzać. Dokładnie sześć lat po nocy spędzonej na jeżdżeniu od przysłowiowego Annasza do Kajfasza prababcię znowu zabrało pogotowie. Tym razem personel wziął się do roboty i usunął kamienie. Bez nich wszystko już miało być dobrze, jednak podczas zabiegu babcia zaczęła mieć trudności z oddychaniem a dodatkowo do gry weszła sepsa. O tym, że sprawa jest poważna dowiedziałam się kiedy w czwartkowy wieczór mama rozbeczała mi się w słuchawkę. W piątkowy wieczór byłam w domu, a wczoraj pojechałam na OIOM. Nikomu nie życzę takiego uczucia bezradności.
Rura w gardle wspomagająca oddychanie uniemożliwia babci mówienie. Ona za to bardzo chciała nam wczoraj coś przekazać. Ruszała ustami, jednak tylko ją to męczyło. Gestykulowała, ale nic nam to nie dało. Wskazywała litery na kartce z naklejonym alfabetem - myliła się i zapominała, co chciała nam przekazać. Była bardzo niespokojna, a ja musiałam zaciskać zęby żeby nie rozpłakać się kiedy głaskałam ją po głowie jak małe dziecko, żeby chociaż trochę ją uspokoić.
Pocieszam się tym, że nie straciła świadomości; zawsze kiedy ją odwiedzałam zachwycała się moimi długimi włosami. Kiedy podeszłam do jej łóżka, wyciągnęła rękę i tym razem w milczeniu (a jakże) je pogłaskała. Wiedziała, że to najstarsza z piętnaściorga jej prawnucząt.

Okazało się że gdyby zabieg został przeprowadzony za pierwszym razem, żadna z powyższych sytuacji nie miałaby miejsca. Może nawet jeszcze i w tym roku babcia zrobiłaby na wigilię drożdżowe placki z makiem.Zazwyczaj nie znoszę zabawy w co by było gdyby..., tym razem nie mogę się powstrzymać. Co by było, gdyby niektórzy lekarze nie byli robotami? Wiem, że jest to zawód odpowiedzialny, niejednokrotnie wycieńczający fizycznie ale kurwa mać, wpisana jest w niego odpowiedzialnośč za ludzkie zdrowie i życie! Tego w pewnym momencie zabrakło.

Staram się być dobrej myśli, mimo to proszę: trzymajcie kciuki.

posted from Bloggeroid

21 listopada, 2012

Nivea lip butter / Caramel cream

Udało się. W pewnym momencie wakacji osiągnęłam i utrzymałam przez kilka tygodni rekordową liczbę pielęgnacyjnych produktów do ust: jeden Carmex. Stan ten oczywiście długo nie trwał i w końcu przestałam być odporna na promocje i kuszenie z ekranu monitora. Właśnie dlatego kiedy zobaczyłam ten wpis w kosmetycznym kuferku w dzień planowanego wyjścia do Super-Pharm, nawet się nie zastanawiałam - chyba że nad wersją zapachową. Te dostępne są trzy: malina, wanilia-makadamia i karmel, który jako pierwszy trafił w moje ręce.

Spodziewałam się, że obiecywana w nazwie konsystencja to bujda i trafiła mi się po prostu zapachowa wazelina. Tym większe było moje zaskoczenie, kiedy nastawiony na twardą zawartość palec z rozpędu zagłębił się w kremowym - zgodnie z zapowiedziami - maśle. Zapach nie przypomina zwykle spotykanego chemicznego karmelu. Jest słodkawy, miewam przez niego ochotę na watę cukrową. R. twierdzi, że kojarzy mu się z jakąś smakową czekoladą.

Jak nowe dziecko Nivei zachowuje się na ustach? Ja po użyciu nie mogę się powstrzymać od zaciskania ich co chwilę - wiecie, jakbym chciała rozprowadzić pomadkę. Są zajebiście miękkie niesamowicie aksamitne, nawilżone i co najlepsze - jest to długotrwały efekt. Szkoda, że przez sposób podania nie bardzo nadaje się do używania na mieście, jednak nie wyobrażam sobie upchnięcia w sztyft produktu podchodzącego konsystencją pod mus. Jak mus to mus. Sporym plusem jest szerokie opakowanie: mniejsze prawdopodobieństwo, że cokolwiek zostanie pod paznokciami. W starciu z aktualnie posiadanym słoiczkowcem - Tisane, punkt zdobywa Nivea! 
Podsumowując: bez żalu wyłożę na niego zapowiadane przez Super-Pharm 10,99 zł w stałej ofercie. Aktualnie można go kupić zaoszczędzając trzy złote polskie, promocja trwa pewnie do końca obowiązywania aktualnej gazetki. Przymierzam się do pozostałych wersji zapachowych.

Na deser skład produktu. Smacznego!

17 listopada, 2012

O tym jak nie zostałam Chewbaccą.

Sezon Halloweenowy co prawda już minął, ale przed nami jeszcze niejedna okazja, żeby iść na imprezę gdzie przebranie jest obowiązkowe. Nie wiem jak u was, ale moi znajomi uwielbiają takie akcje. Do zaliczonych już: kicz party, dres party, burdel party, wieś-party i hawaii party dołączyło ostatnio halloween party regulujące sprawę kostiumów zasadą róbta co chceta.

Do sprawy podeszłam całkiem poważnie: nie chciałam być kolejną wampirzycą, zombie, duchem, dziwką-pielęgniarką, dziwką-policjantką, dziwką-kelnerką et cetera, et cetera. Moje myśli krążyły dziwnymi ścieżkami.
Gejsza? Chciałam pobawić się makijażem. Pocahontas? W gimnazjum miałam hippisowskie odpały po tym jak przestałam nosić glany i ubierać się na czarno. (...) Chewbacca, kurwa jego mać? - tu już byłam sfrustrowana. Ten trop naprowadził mnie na księżniczkę Leię. Zdążyłam pochwalić się koledze i wyobrazić sobie jak kretyńsko będę wyglądać ze ślimakami z włosów, zanim dotarło do mnie że białych szat do ziemi nigdzie nie znajdę w dwa dni, a złote bikini zrobiłoby ze mnie raczej Jabbę the Hutt. Kolejny chybiony.

Na szczęście przypomniałam sobie o moich czerwonych szortach, dodałam do tego moją sympatię wobec pewnej Disney'owskiej postaci... i postanowiłam zostać Myszą Mickey. Całkiem dobre wyjście dla atopika: nikt się nie dziwi, że na imprezie chodzisz w rękawiczkach, a jeśli zmiany wykraczają poza dłonie - t-shirt zamieniamy na długorękawną bluzkę i nie stresujemy się, że jakaś plama ujrzy światło dzienne.

Kompletowanie przebrania zaczęłam od żółtych skarpet - intuicja podpowiadała mi, że może być z tym ciężko. Po obejściu centrum Warszawy trafiłam do budki z rajstopami w starej części Dworca Centralnego; cel został osiągnięty a namowom sprzedawcy na dodatkowy zakup nie uległam - po cholerę mi żółte, koronkowe stringi 'do kompletu'?
Kolejny punkt programu: oczywiście uszy! Nie bawiłam się w żadne Allegro ani sklepy z zabawkami; jako dziecko DIY złapałam za opaskę do włosów, najcieńszy filc z empiku i pistolet do kleju na gorąco. Wspomagając się częścią tej instrukcji w której widzimy jak takie uszęta mają być przymocowane, stworzyłam własne i miałam przy tym radochy aż po opaskę :D Jako usztywnienia użyłam tektury z pudełka po butach, bałam się że ta z bloku rysunkowego nie podoła.


Guziki w rzeczywistości były idealnie równe.
Czasem tylko któryś się przekręcił.
Do szortów wystarczyło przyszyć dwa owalne guziki - u mnie w tej roli wystąpił również filc, po dwie warstwy na każdą stronę. Do dopełnienia efektu czarne rajstopy i wygrzebane u siostry żółte pseudo-crocsy (zrehabilitowała się tym dziwnym obuwiem po tym, jak przed wieś-party okazało się że pozbyła się białych kozaczków; zrobiłabym furorę tańcząc w altanie do disco-polo wymachując chlebem ze smalcem i srebrnymi obcasami - nieważne, że na tej imprezie poznałam się z moim przyszłym obecnym ^___^).  Charakterystyczne białe rękawiczki można nabyć w Rossmannie za całe 9,99, dorysować markerem czarne krechy a później dowiedzieć się od Matki Karmicielki, że 'ona w pracy przecież ma setki takich'. Następnym razem wezmę to pod uwagę.

Bardziej od efektu końcowego spodobała mi się mina mojego kota. Kiedy pozowałam zachwyconej Matce Karmicielce, futro zastygło w bezruchu, przekrzywiło łeb i bacznie - zbyt bacznie - mi się przyglądało. Pies olał sprawę i chwilę nieuwagi wykorzystał na wyczyszczenie kociej miski na wysoki połysk.

07 listopada, 2012

Czego nie lubię w AZS?

Jasne, że pierwszą odpowiedzią jaka nasuwa mi się jest: to, że w ogóle jest. Zagłębiając się jednak w temat, jako kosmetykoholiczka stopnia umiarkowanego mogę z mojej perspektywy opowiedzieć o tym ze szczegółami.

Paznokcie. Pewnie dobrze to znacie: dopiero położyłyście świeży lakier, a tu chce się sikać, dziecko płacze, łapiecie przypadkowo strąconą rzecz - i klops. Znowu trzeba malować, nie ma litości. Jako że świąd jest dla mnie upierdliwą codziennością, nie ustępuje nawet jeśli trzymanie łap w bezruchu jest konieczne. Kiedy wydaje mi się że emalia dawno zastygła na mur-beton i w końcu się podrapię, dostaję białej gorączki na widok końcówek, na których twarda warstwa zamieniła się w plastelinę. A jak się wściekam to zawsze, kurfa, swędzi bardziej!
Na szczęście top od Essence 'better than gel nails' ostatnio bardzo mnie zaskoczył, chociaż zupełnie się tego po nim nie spodziewałam. Utrwala, utwardza, nabłyszcza i zostaje ze mną.

Makijaż. Tu jest dopiero loteria! Oczy maluję tak rzadko, że moja umiejętność rysowania kresek rozpłynęła się w powietrzu. Ni ma. Adieu, arivederci, praszczaj. I jak mam niby nakładać cienie, skoro pod brwiami mam płatki suchej skóry, a moja powieka z opadającej momentami ewoluuje w pofałdowaną? Tusze do rzęs leżą odłogiem, żebym oszczędziła sobie kompromitacji kiedy stworzę sobie z rozpędu uroczą pandę. Co to z resztą za przyjemność jest upiększać się tuszem kiedy rzęsy tak często swędzą u nasady? Znaczy się, skóra przy rzęsach. 
Puder transparentny wymaga sporej uwagi, a jeśli nie - zaraz podkreśli pocyklosporynowy meszek na twarzy. Z jednego aktualnie używanego podkładu zrobiło mi się pięć, wybieranych zależnie od tego w jakim stanie jest moja facjata. O ile w ogóle jest w stanie: jeśli akurat dostanę pokrzywki, pory rozszerzają mi się niemiłosiernie, cała się błyszczę i nic nie zakryje czerwonych plam.
Na szczęście opisane tu sytuacje nie mają miejsca codziennie. Jeśli akurat się uda, podkład nakłada się bez podkreślania suchych placków, róż nie wygląda jak dopełnienie plam na twarzy, rzęsy może nie są do nieba, ale podkręcone opierają się na górnych powiekach a czasami nawet szminka wkroczy do akcji. Lubię wyraźnie podkreślone usta, żadnych nude proszę!

Biżuteria. Jestem zbieraczem. Przechodziłam na zmianę fazę na cienie do powiek, lakiery do paznokci, szminki, aktualnie jestem na etapie róży do policzków (mimo że bardzo długo wydawało mi się, że w życiu nie będę umiała kosmetyku obsłużyć). Podobnie jest z biżuterią. Był czas, kiedy pierścionki kupowałam raz na tydzień-dwa. Serdeczny palec prawej ręki zawsze musiał być wyraźnie obciążony; bez pierścionka czułam się jak bez zegarka. Chwilowo mogę o noszeniu czegokolwiek na palcach pomarzyć: nie dość, że bolą przy każdym otarciu (noszenie rękawiczek - aua; wyjmowanie czegoś z kieszeni, z torebki - aua) to boję się, że ewentualne gojenie się przebiegałoby wolniej (o ile w ogóle przebiega). Z bransoletkami jest podobnie. Tylko skórzany zegarek jest moim stałym elementem, noszę go od osiemnastych urodzin i nie umiemy bez siebie żyć.
Wszystkie wiszące kolczyki (a warto wiedzieć, że nie uznaję półśrodków w tym stylu; jeśli mamy bigiel, to niech kolczyk będzie wyraźnie od niego większy, jeśli nie - odpada, niech mi się nie dynda koło ucha takie nie wiadomo co) również leżą nieużywane żeby nie drażniły skóry ocierając się o nią. Czasami w ogóle odpuszczam i nie zakładam żadnych. Dotyczy to wyłącznie dziur sztuk dwie, w płatkach uszu. Mam tego trochę więcej i wbrew zakazom&nakazom niektórych lekarzy nie wyjęłam ich i nic mi się nigdy tam nie babrało.

Zabiegi kosmetyczne. Zamiast laserowo usuwać blizny potrądzikowe, wolałam poddać się regularnym peelingom z kwasów u dobrze znanej i zaufanej kosmetyczki. Cholernie lubiłam te zabiegi, masaż twarzy i kilkadziesiąt minut ciszy i spokoju na wygodnym łóżku, a przede wszystkim efekt i świadomość że stopniowo stan mojej twarzy się polepsza. Niestety, lekarz w szpitalu stanowczo mi tego zabronił. W przeciwwskazaniach do stosowania m.in. kwasu pirogronowego i migdałowego jest AZS. Cholera jasna!
Depilacja też sprawia problemy. Plastry razem z woskiem zrywają naruszają zbyt wrażliwy naskórek, a po depilatorze nogi miałam tak podrażnione, że wycieranie ich ręcznikiem bolało. Niech żyje powrót do jednorazówek! Macham nimi w ekspresowym tempie, żeby pianka nie siedziała za długo na nogach i przypadkiem nie uczuliła :D

Kiedyś skopię tej chorobie dupę. A później pójdę na imprezę pić i tańczyć. W pełnym makijażu :>

posted from Bloggeroid

06 listopada, 2012

Na zimę jeżyk, jak przystało na wszystkie porządne jeżyki, zapadł w sen zimowy


A na wiosnę jeżykowi urosły skrzydełka, a na czole róg. W końcu wyleciał przez niedomknięte okno. Wtedy stało się jasne, że chłopiec wraz z tatusiem nie przynieśli z lasu jeżyka, tylko jakieś chuj wie co.

Na początku blogowej kariery wspominałam, że mam pewne przygody z depresją. Od wychowawcy trafiłam do psychologa, a od psychologa do psychiatry, gdzie zaczęłam leczenie. Pierwsze antydepresanty dostałam pod koniec drugiej klasy liceum. Byłam po nich tak nieprzytomna, że po zakończeniu roku ustawiłam sobie domyślny kurs na własne łóżko, a do domu wróciłam chyba na autopilocie. Do dziś nie wiem, gdzie jest moje świadectwo, baj de łej.
Spałam przez kilkanaście godzin, a obudziłam się wyłącznie z głodu. Zrobioną w kuchni kanapkę zjadłam po drodze do pokoju i... znowu zasnęłam. Żyłam tak przez kilka dni. Wstaję-prysznic-jeść-spać-wstaję-kibel-spać-wstaję-daję mamie znać, że ciągle żyję-spać. Rodzina prowadziła kontrolę mojego oddechu, a ja mam wyjęty z życia prawie tydzień. Dobrze, że własnej osiemnastki nie przespałam.
Z czasem sytuacja się unormowała i dzień w dzień budziłam się około 10 co było - jak na mnie - późną godziną.

Miesiąc temu po sporym załamaniu znowu trafiłam pod opiekę specjalisty, znowu biorę psychotropy (escitalopram) i znowu ogarnia mnie senność nie do pokonania. W wakacje nie było to problemem; dziś, kiedy osiem godzin dziennie przeznaczam na siedzenie w pracy, zostaje mi niewiele czasu i sił na normalne funkcjonowanie. Oczy mi się - przysięgam - zamykają same. Był jeden taki dzień, kiedy wypisywałam dokumenty prawie drzemiąc nad klawiaturą. Co jakiś czas podnosiłam powieki, poprawiałam błędy i leciałam dalej o.O
Do pierwszej wizyty kontrolnej brałam Aciprex rano, około 17-18 już korzystałam z pierwszej możliwej okazji żeby się położyć. Po kilku godzinach budził mnie R., ogarniałam się i szłam spać dalej. Po sugestii lekarki żebym spróbowała z łykaniem tabsów wieczorem, jest o tyle lepiej że mogę odpuścić sobie popołudniowy sen i do 20-21 trzymam się na własnych nogach. Wieczorem jednak brakuje mi już sił na cokolwiek - wykonywanie jakichkolwiek czynności wymaga ode mnie sporego wysiłku fizycznego. Najpierw czułam się jak po moich początkowych przygodach z antydepresantami - jakbym mieszkała w wacie cukrowej. Błogość, senność, hakuna matata. Teraz zaczynam się trochę irytować, zwłaszcza że R. też pewnie nie jest najszczęśliwszy, w końcu widzi mnie zazwyczaj kiedy wychodzę do pracy i po południu jemy razem obiad. Później odpływam.

Nie piszę tego żeby się żalić i roztkliwiać. Znajomi którzy znają temat twierdzą, że mam do tego dystans. Znajomi którzy się dowiadują, nie chcą wierzyć. Chciałam tylko nakreślić sytuację żeby usprawiedliwić swoją nieobecność na blogu - znowu. Mam sporo pomysłów na wpisy (w końcu życie pisze najlepsze scenariusze, lol), ale możliwości trochę mniej. Albo piszę w telefonie jadąc autobusem, albo w pracy - jeśli akurat nie mam co robić. Ostatnio mam sporo, czasem robię nadgodziny. Przeglądając pobieżnie wpisy na Waszych blogach zostawiałam sobie otwarte zakładki tam, gdzie chciałam się odezwać. Jak na złość, stała się światłość awaria przeglądarki - i wszystko poszło się czesać. Ale ja się w końcu ogarnę, promiś!

O, i skończyła mi się przerwa na lancz.

24 października, 2012

Cyklosporyna - nie taki diabeł straszny?


Spragnionych essencowej limitki kiblowej, zapraszam od razu na sam dół notki, La Frambuesa ma dla nas suweniry!

O cyklosporynie przeczytałam pierwszy raz na tym forum. Jedni pisali, że zmiany skórne potrafiły znikać całkowicie w tempie ekspresowym, drudzy wałkowali temat skutków ubocznych i zapierali się, że w życiu cholerstwa do ust nie wezmą. Jeśli chodzi o mnie, skutki uboczne mnie nie zraziły. Bardziej kusiła mnie opcja zdrowej skóry i zmaltretowanej wątroby niż zmaltretowanej skóry i wątroby o olimpijskiej kondycji. O czym tu w ogóle mówić, jako eks-bulimiczka nie wmówię nikomu że wygląd zewnętrzny się dla mnie nie liczy :D
Wielu lekarzy ma na ten temat inne zdanie i o tej metodzie leczenia nawet nie wspomina, trując pacjentów sterydami albo załamując ręce. Czy naprawdę jest się czego bać?


Występuje w dwóch wersjach: niezbyt popularne krople do oczu, stosowane przy zespole suchego oka i tabletki. To taki Protopic w kapsułkach: lek immunosupresyjny, który zamiast miejscowo od zewnątrz, działa od środka na cały organizm. Działanie tego typu specyfików polega na obniżaniu (tak, tak: obniżaniu) odporności organizmu, a co za tym idzie: reakcji alergicznych. Lek ten jest szczególnie popularny wśród pacjentów po przeszczepach - zmniejszenie aktywności układu immunologicznego zmniejsza ryzyko odrzucenia nowego narządu przez organizm. Wiele skutków ubocznych odnosi się do stosowania go przez całe życie, są też jednak takie, które dokuczają przy krótkotrwałym stosowaniu. Producent przyjmowanego przeze mnie Equoralu ostrzega przed: nadmiernym owłosieniem, drżeniem, zaburzeniem czynności nerek i wątroby, nadciśnieniem, zmęczeniem, przerostem dziąseł, uczuciem pieczenia rąk i nóg, biegunkami, wymiotami, jadłowstrętem, bólami brzucha czy głowy. Brzmi strasznie? U siebie zaobserwowałam przede wszystkim problemy z nadprogramowym futrem. Włosy na rękach, które udało mi się porządnie osłabić depilacją, znów pociemniały i rozrosły się aż na dłonie i paliczki bliższe. Na twarzy pojawił się meszek, wosk pod nosem był konieczny. Dwa razy zdarzyły mi się silne bóle głowy (a jak migrenowiec mówi o silnych bólach, to wiedz, że coś się dzieje), jednak nie wiem czy spowodowane były przyjmowanymi tabletkami. Ciśnienie z reguły mam niskie, teraz standard to 130/70. Regularnie robione badania krwi nigdy nie wykazały znaczących uchybień od normy.


Zmiany skórne faktycznie dały mi spokój. Z pokrzywką niestety tak łatwo nie poszło; przy zwiększonych upałach dalej puchłam i kraśniałam jak rak (którym z resztą jestem według horoskopu), więc zgodnie z zaleceniem lekarki z dawki 50/100 mg przeszłam na 100/100 mg (rano/wieczór). Początek października przyniósł jesień, a jesienią jesienią nadgarstki się czerwienią. I wysychają. A suche i czerwone plamy rozprzestrzeniają się na całe ręce, tak powstaje Chocapic problem. Aktualnie jadę na dawce 100/150, przy wsparciu maści sterydowej rany się goją, parchy znikają, jeszcze tylko strupy muszą się zagoić. Jeśli po odstawieniu sterydu ta dawka nie pomoże, kolejne etapy będą bardziej hardkorowe.

Ciągle mam nadzieję, że na Equoralu zakończę swoje leczenie, choćby miała to być końska dawka. Niestety, nie zawsze cyklo wywołuje remisję, czasami po jej odstawieniu objawy wracają ekspresowo. Jak będzie u mnie - na pewno dam znać. Z resztą ten temat jeszcze pociągnę w wolnej chwili, bo jak widać gadać lubię dużo B)





Na zakończenie, żeby się zbyt aptecznie nie zrobiło: hiszpańska Malinka ma dla nas smakołyki z limitowanki Wild Craft. Po obejrzeniu zapowiedzi chciałam wszystko, po wejściu kosmetyków do sklepów nawet nie zajrzałam do Natury a kiedy już wszystko zostało przebrane a ja naocznie zbadałam kilka produktów u koleżanki... możecie się domyślić. Do zgarnięcia są dwa lakiery, dwa cienie (oliwka!!!) i rozświetlacz. 

19 października, 2012

Z ostatniej chwili

Do pociągu mam ponad godzinę, z poziomu Androida na komentarze odpowiadać nie mogę, to chociaż coś napiszę.

Czas oczekiwania postanowiłam umilić sobie rundką po Złotych. Zza jednej z wysepek wyjawia się gość i coś mi podaje. Nie dosłyszałam co powiedział, na mój pytający wzrok dodaje 'it's for free', a skoro for free to chwytam i idę dalej. Trochę mu chyba zepsułam plan zakładający że dam się uwieść i zaprowadzić na zakupy, trudno - dają, to bierz. Niosę w dwóch palcach, jak się okazuje, czerwoną karbowaną żelkę. Jest mocno zbita i pachnie trochę dziwnie, niosę ją chwilę, wącham i oglądam. Zawieszona dziś jestem strasznie swoją drogą, żelka wędruje więc do ust zastygniętych w tępym, nieprzytomnym uśmiechu.
W tym momencie uśmiech się trochę wykrzywia, ale nie mam odwagi nawet ruszyć językiem, gębą, czymkolwiek co spowodowałoby rozprzestrzenienie się smaku. Bardzo gorzkiego, ani trochę owocowego. Okej, nie spodziewałam się jakości Haribo






ale jakim debilem trzeba być, żeby zjeść mydło?

18 października, 2012

Z pozdrowieniami

dla Obsession - klik!

Jeżowe z enefzetem potyczki

Jakkolwiek by to nie brzmiało, zazwyczaj nie mogę się doczekać wizyt u aktualnej dermatolog. Przychodzę do kobiety i wiem, że kojarzy mój przypadek, że sterydy włącza tylko w sytuacji podbramkowej, a jej działania są skuteczne i na pewien - krótszy lub dłuższy czas poprawiają mi komfort życia.
Ostatnio wypatrywałam tej wizyty szczególnie - przynoszące spore efekty dotychczasowe leczenie zaczęło zawodzić i znów mogę służyć za przykład typowych objawów AZS o średnim nasileniu. Szkoda, że nie oszczędza mi oczu ani dłoni; ręce od nadgarstków po ramiona mogę jeszcze przeżyć. Jasne, że boli i swędzi ale chociaż nie jest widoczne.
Cyklosporynie dajemy już chyba ostatnią szansę, zwiększając dawkę o 50mg. Potem w grę wchodzą sterydy lub tabletki, których nazwy nie pamiętam - oba przypadki wiążą się z większym obciążeniem organizmu. Już widzę, jak Matka Karmicielka googluje lek i skupia się na skutkach ubocznych a później wspomina mi o tym w każdej rozmowie telefonicznej każąc mi go odstawić. Mamo, kurna chata, ty nie chorujesz.
Esencja mojego instynktu samozachowawczego: okresy abstynencji od jedzenia nie są dla mnie, więc na starość upodobałam sobie alergeny wziewne. Znajduje to odwzorowanie w rzeczywistości - ostatnio miewam problemy z oddychaniem. Całowanie się do utraty tchu jest teraz tak łatwe (i ani trochę romantyczne), że bez problemu mogłabym być bohaterką Harlequina o__O Nevermind, dostałam skierowanie do alergologa-pulmonologa i znowu powędrowałam do poradni na dole. W rejestracji dowiedziałam się, że jedyny lekarz o podwójnej specjalizacji przyjmujący dorosłych to... dam da dam, alergolog o której pisałam ostatnio. Bomba! Postanowiłam zaryzykować, Pani z Rejestracji powiedziała że do dobry lekarz dla moich płuc, poza tym zawsze to jeden gabinet do odwiedzania mniej.
Dopisek 'pilne' załatwił mi wizytę w ekspresowym tempie. Znowu w godzinach pracy. Zerwałam się na dwie-i-pół-godziny, żeby usłyszeć...



...




...



'Nie mogę pani przyjąć. Owszem, mam specjalizację pulmonologiczną, ale to jest poradnia alergo.'


Ani razu nie siedziałam tam dłużej niż pięć minut.
Wszystkie informacje dotyczące tematów stricte alergicznych uzyskuję wszędzie, tylko nie u niej.
Nigdy nie czułam takiej antypatii do kogoś już od drzwi.
BABO!

Dobrze, że skierowania mi nie świsnęli. Szukam dalej.


10 października, 2012

TAG: So sweet blog award

Jest zimniej niż przewidywałam. Mój żołądek w takie dni daje mi znać, że pora robić zapasy na zimę. Im bliżej wiosny, tym bardziej będę wątpić w słuszność tej decyzji, póki co jednak



i bezczelnie się karmię wszystkim, co ma cukier i pasuje do gorącej herbaty. Słomka zadbała o mnie zawczasu obdarowując babeczką (od kiedy w rozmowie z kolegą palnęłam literówkę  cumcake, odechciało mi się używać niepotrzebnie angielszczyzny) i jednocześnie rozdziewiczając tagowo, a ja spłynęłam lukrem i trzy razy sprawdzałam, czy to o mnie mowa. :D

Zabawa chyba powoli się kończy, jednak nie odpuszczę. Oto lista słodkości w wersji mocno okrojonej:

Łucja, czyli moja perełka wśród blogerek-szafiarek. Lubię oglądać jej zestawy, czytać notki z historią zdobytych ciuchów i zawsze zazdroszczę  farta do znajdowania ubrań za grosze. Po jednym z jej wpisów zapragnęłam wielkiego, ciepłego, 'brzydkiego' swetra, a kilka dni później w second-handzie wygrzebałam gruby kardigan z bąblami-płatkami śniegu na rękawach i misiem w świątecznym ubraniu nad każdą kieszenią. Zaliczył imprezę wigilijną, chyba znowu zacznę wyprowadzać go z domu ^____^

Dillingerine od nieogarniętych recenzji kosmetycznych. Lubię się śmiać czytając recenzje, poza tym jara mnie jej sposób pisania. I podglądanie zdjęć w notce o przechowywaniu kosmetyków.

Zajęczak - rządam specjalnej edycji Oskara za komiks z uszatym u dentysty!!!

I last but not least: Katesome za minimalizm, zdjęcia i teksty, które chłonę szybko i po kilka razy.

Dodatkową babeczkę odpalę wynalazcy drukarki z podajnikiem, bo gdybym miała dziennie kserować analogowo patykiem po tysiąc kartek, dostałabym permanentnego fijoła. Siedzę tu od siódmej i wykańczam właśnie pierwszą ryzę papieru: pińćset kartek o__O
Kolejny plus: mogę jednocześnie kontrolować sytuację w drukarce i na blogu. Fakje!

Wracając do tematu wyrobów cukierniczych...
Nie pytam nawet, kto z obecnych tutaj zna Mieszankę Wedlowską. Podejrzewam, że sporo z Was ma swój numer jeden z całej tej bandy. Ja od dziecka wyjadałam Irysy i zawsze byłam zdana na panią ze sklepu koło domu babci, która za szybą wrzucała dwie-trzy garści słodkości. Ucieszyłam się jak ten dzieciak właśnie, kiedy Tesco wystawiło pudła z MW i mogłam obsłużyć się sama. Konkurencji na szczęście nie było, dziewczyna obok mnie wybierała Bajeczne. Niestety jakiś czas temu zmieniły się wzory opakowań, nazwy się pozmieniały, zniknął Figiel, Rekord i Kawuś. Smak też jakby nie ten sam. Zamiast żółto-niebieskich Irysów wyniosłam więc garściami Manillę. To se ne vrati, jak mówią. Przynajmniej spadek cukru we krwi mi niegroźny.

08 października, 2012

Jestem online przez 8 godzin dziennie, na koszt firmy


Doczekałam się wizyty u alergologa. Wypadła w godzinach pracy, a jak jest na umowie-zlecenie: wiadomo, każda nieprzepracowana godzina i złotówki lecą. Chciałam załatwić to w miarę szybko, bezboleśnie i przy odrobinie szczęścia wyjść z gabinetu oświecona.

-Pani Anna? Miała pani być przed jedenastą.
(jest jedenasta czterdzieści; w myślach produkuję potok przekleństw średniego kalibru)
-Tak, ale przede mną weszło przecież trzech pacjentów bez kolejki, po testach.
-Przecież wychodziłam z gabinetu, pytałam, kto na testy.
(przetwarzam informacje)
-To... to ja miałam mieć dzisiaj testy skórne?
Potwierdza.
Z atopowe-zapalenie.pl: "Najmniej pewne są testy skórne – istnieje w nich największe ryzyko błędu, gdzie wyniki nie potwierdzają stanu faktycznego. U alergików chorych na AZS testy skórne są z zasady narażone na duży margines błędu, ze względu na podatność skóry na podrażnienia, podatność na powstanie reakcji zapalnej na skórze – choćby od samego nakłucia igłą, jak się to robi w testach skórnych."

Podwijam rękawy, pokazuję ręce. Mówię, że przecież biorę cyklosporynę i leki antyhistaminowe, że wyniki mogą nie mieć odwzorowania w rzeczywistości. I nikt mi o cholernym teście ostatnio nie mówił. Pani Doktor zdziwiona: kto przepisał mi cyklosporynę? Powinna wiedzieć, wystarczyłoby zapisać to w karcie ostatnim razem. Wskazuję głową w górę: szóste piętro, klinika dermatologii.
Podsuwam wyniki testów z krwi. Podobno nie uczula mnie pszenica ani żyto, jajka ani mleko. Tylko kurz. Tylko trochę. Ale przydałoby się zrobić badania w większym zakresie.
Mówię o moich podejrzeniach co do ewentualnego uczulenia na salicylany i... nie dostaję żadnego komentarza. Więcej informacji udzieliła mi dermatolog, kiedy wpadłam do niej przelotem po jedno zaświadczenie.

- Proszę wrócić jak odstawi pani wszystkie leki. Do tej pory nie ma sensu umawianie się na wizyty.
Mhm. Okej. Trochę to się chyba nie zgadza z zaleceniem szpitalnym: wymagana stała opieka alergologa. Parafrazując pewne powiedzenie: z lekarzem jak z autobusem - nie ten, to będzie następny. Poszukam więc następnego, bo robię się coraz bardziej wyczulona na traktowanie pacjenta taśmowo. Ilustracja obok jest luźnym skojarzeniem.

Howgh!

01 października, 2012

Wracam

Powoli, ale wracam.
Nowe mieszkanie (przeprowadzki jego mać), nowa praca, AZS też na nowo uderza.

Jest trochę zabawy z załatwianiem łącza z internetem. Mieliśmy dziedziczyć je po poprzedniej lokatorce, więc bycie online zależało od znalezienia przez nią kartki z kodem dostępu. Sprzątając w szafkach znalazłam skrawek papieru z ciągiem znaków podpisany 'ASTER' - nazwa dostawcy. Stała się światłość! Czytelność pisma pozostawiała co prawda sporo do życzenia, jednak po wczytaniu się miałam tylko dwie do czterech opcji. Wpisuję: 2ne2nowal. Nie weszło. Próbuję z 'ZneZnowal'. Znowu nic. Do każdego z powyższych dodaję 'z' z linijki niżej, bo wcześniej się już nie zmieściło. Też nic. Wchodzi R., dumna jak paw dzielę się z nim znaleziskiem i podaję świstek do przeczytania. Czyta, siada obok, obejmuje ramieniem.

'Głupooooolu: zrezygnować z Aster.'

13 września, 2012

Idzie się, idzie się


Gdańsk mnie nie zjadł.
Jestem tu już trzeci dzień i wbrew wszelkim moim lękom ze skórą się nie dzieje źle. Nie licząc jej normalnej reakcji na wstawanie o czwartej, chodzenie spać grubo po północy, energetyki (mojito, mojito z lidla) i żarcie z puszki. Przyda mi się seans w spa i salonie kosmetycznym.
Jutro rano mam ostatnie w tym tygodniu zaliczenie, po nim na wylotówce wyciągnę rękę w geście 'jest ok'. 

Bo w sumie jest. 
Z zaliczenia fizyki na 4.5 jestem dumna jak paw, mam nadzieję że z matmą też jestem do przodu. Mój ćwiczeniowiec z pierwszego semestru, na mój widok szczerze się zasmucił - 'pani Aniu, pani na poprawce z matematyki...?'. Całkiem to miłe, że taki uroczy siwy pan pokłada we mnie takie nadzieje, chociaż całką potrójną czuję się pieprznięta w potylicę. Sympatyczni starsi panowie zawsze mnie rozczulają.

Jesteśmy o krok bliżej od podpisania umowy na wynajem mieszkania, które od pierwszego wejrzenia prosiło się o zrobienie z niego przytulnego gniazdka do którego chce się wracać. Odbiło mi do tego stopnia, że stworzyła mi się w zakładkach cała lista z przepisami; naprawdę mam zamiar piec ciasta, gotować obiady, niech się Mężczyzn czuje rozpieszczany. W Ikei zostawię grube pieniądze, jednak możliwość zrealizowania własnej wizji domu (i nie mówię tu o lokalu jako takim) przyszła znacznie szybciej niż się spodziewałam (chociaż nadal nie wierzę, że można się hajtać będąc w tym wieku - na przykład będąc moją matką; podpisy pod umową od dostawcy internetowego chyba na razie wystarczą?).

Zmieniając temat: info dla książkożerców przebywających w Gda. Nie wiem czy powinnam - dbając o własny interes i zawartość biblioteczki się tym dzielić, ale raz kozie i tak dalej. Przy przystanku tramwajowym na Miszewskiego jest dom handlowy, Jantar. W Jantarze jest antykwariat. W antykwariacie książki w śmiesznych cenach. Ostatnio będąc tam, znalazłam tom opowiadań Hłaski (7zł), słownik American English Oxfordu (6zł), słownik techniczny pol-ang i cztery książki Chmielewskiej. Dziś przyszłam po kolejne i naprawdę żałowałam, że mam tak mało miejsca na nadbagaż, bo miałabym skompletowane 3/4 kolekcji książek Joanny. Całe szczęście że w czwartek znów tu będę, dziś ograniczyłam się do sześciu egzemplarzy za zawrotną cenę 30zł całość. To najtańszy antykwariat jaki widziałam (pomijając ten przy Marszałkowskiej, gdzie człowiek chce zapłacić za dwa tomiszcza komiksów z Garfieldem a dostaje je gratis, bo 'kto to kupi, tylko fan').
Polecam i żałuję, że otworzyli się miesiąc przed moim stamtąd wyjazdem.

Skrob skrob, swędzi, cholerne energetyki. Guarana nie działa i smakuje jak żwir.

10 września, 2012

Dermedic Emolient, lotion do ciała

Ze względu na to, że emolienty są stałym elementem wyposażenia każdego miejsca, w którym aktualnie przebywam, zużywam je szybciej niż kremy do rąk. Nie trzymam się kurczowo jednej marki: dopiero raczkuję w tym temacie, ciągle więc testuję, kupuję nowości i nie ukrywam - spore znaczenie ma dla mnie cena
Składniki aktywne:  Pochodna z jęczmienia
i oleju arganowego, Masło shea, D-panthenol,
Olej z oliwek, Allantoina, Gliceryna
 
Dawniej w ogóle nie wyobrażałam sobie jak można płacić za głupi balsam do ciała więcej niż 15 zł (do kolorowych słoików TBS tylko wzdycham). Aktualnie wydaję mniej więcej dwa razy tyle, więc gdy w Super Pharmie zobaczyłam lotion Dermedica (przepraszam, czy pan się odmienia?) za 18zł, wzięłam go bez wahania. Kolejne opakowanie zdążyłam jeszcze dostać w promocji, trzecie - którego teraz używam - kosztowało już 26,99. Cena niby standardowa, ale nijak ma się do wydajności produktu. Specjalnie zanotowałam w pamięci, kiedy pierwszy raz otworzyłam nową butelkę lotionu. Dziś mija ósmy dzień od kiedy go używam, a zniknęła już połowa - zawartość sięga mniej więcej tego niebieskiego paska. Jedno opakowanie wystarczy na dwa- trzy tygodnie smarowania się. Ale! Nie mówię o używaniu go na całe ciało! W moim przypadku najbardziej problematyczne są ręce i to tylko je traktuję aptecznymi nawilżaczami, nogi zazwyczaj obrywają Neutrogeną.

Dlaczego więc nie wymieniłam Dermedica na coś bardziej opłacalnego?
Konsystencja. W tej kategorii jest - zwłaszcza latem - bezkonkurencyjny. Na pierwszym miejscu ma wodę, dzięki czemu jest bardzo rzadki, łatwo i szybko się rozprowadza i genialnie chłodzi, kiedy czuję że zbliża się atak świądu. Nie lepi się, (i bywa, że kojarzy się ze spermą... mina koleżanki która widzi zawartość bez opakowania sugerującego pochodzenie produktu - bezcenna), grzecznie trzyma skórę w ryzach.  Producent obiecuje długotrwałe i intensywne nawilżenie. Po części jest to pewnie zasługa lepszego stanu mojej skóry, ale rzeczywiście wystarczy jedno-dwa użycia dziennie. Zdradziłam go na chwilę z balsamem z rodziny Hydrain2. Nie minęło 48 godzin, a ze spuszczoną głową wracałam do apteki po lepszy model. Nasz romans pewnie potrwa dłużej, mimo że w kolejce mam dwie butelki Physiogelu upolowanego po zawrotnej cenie wyprzedażowej 26zł/sztuka. Ten agent to się dopiero ceni...

Na koniec skład - kulawo przepisany z opakowania.
Aqua, Glycerin, Caprylic/Capric Triglyceride, Isopropyl Myristate, Butyrospermum Parkii (Shea Butter), Cetyl Alcohol, Panthenol, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, Spent Grain Wax (and) Butyrospermum Parkii (She Butter) Extract (and) Argania Spinosa Kernel Oil, Polyacrylamide (and) C 13-14 Isoparaffin (and) Laureth, Allantonin, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Triethanolamine, DMDM Hydantoin (and) Methylchloroisothiazolinone (and) Methylisothiazolinone, PEG-8 (and) Tocopherol (and) Ascorbyl Palmitate (and) Ascorbic Acid (and) Citric Acid.
Ewentualne literówki wynikają z nieznajomości tematu :>  Nie wiem dlaczego, ale Dermedic chwali się tylko serią Emolient Linum, o tej ciężko znaleźć jakąś wzmiankę poza informacją o składnikach aktywnych i opisem działania w aptekach internetowych (składu nijak nie można skopiować :D).  Dziwne, bo ten produkt jest jak najbardziej udany.

06 września, 2012

Ratuj się kto (i czym) może

Po napisaniu posta o tym, jak mi się w magiczny sposób pogorszyło, wrócił z rajdu po aptekach R. razem z mazidłami do twarzy. Ja sama działałam w sposób, jaki odpowiada mi najlepiej - zza laptopa - składając moje pierwsze zamówienie na Biochemii Urody. Tym sposobem stałam się biedniejsza o ponad stówę, bogatsza o Cicaplast, żel hialuronowy + panthenol + alantonina, olejek arganowy oraz głównego bohatera dzisiejszego posta, krem Victella Ictamo (jestem tak leniwa, że zamiast sprawdzić nazwę w łazience, googlowałam jego składniki).

Zawarty w kremie ichtiol biały skusił mnie obietnicą działania z taką samą skutecznością działania przeciwzapalnego jak hydrokortyzon - steryd, którego unikam. Co prawda zapewnienia, że maść nadaje się do stosowania przy azs trochę kłóciło się w moich oczach z informacją o zawartości tlenku cynku, jednak uznałam że do stracenia nie mam nic (zachwyty na Wizażu też zrobiły swoje). Resztę popołudnia straszyłam hojnie nałożoną maską z kremu. Zapach - cóż, fiołków tu nie będzie. Kojarzy mi się z mazidłami stosowanymi w dzieciństwie. Niektórzy czują asfalt, to muszę jeszcze zweryfikować ;) Efekty za to są warte wydania tych dwudziestu (pięciu) złotych.

Po kilku godzinach wszystkie plamy gdzieś się ulotniły, twarz odzyskała jednolity koloryt a wszelkie parchy jakby się wchłonęły. Mija trzeci dzień od jedynego jak do tej pory użycia i mogę wyjść z twarzą do ludzi.
Niestety kto nie ma w głowie, ten ma zapas nawilżaczy. Warstwę VI uzupełniałam o kolejną porcję jeszcze trzy razy. Cynk mnie nie zawiódł, to było jasne od początku. Tu i tam przesuszyło mi twarz, mimo że w międzyczasie próbowałam nieszczęsną facjatę nawilżyć.  Jak na złość, pierwsze podejście do Cicaplastu skończyło się pieczeniem, a Physiogel wydawał się bronią za lekką i zbyt niskiego kalibru. Efekt był taki, że kolejny dzień (i część następnego) wsmarowywałam w siebie olejek z Alterry. Dało radę - wczoraj mogłam nałożyć na twarz podkład bez podkreślenia suchych skórek, kolejne randki z Cicaplastem też były przyjemniejsze.

Co dodatkowo mnie ucieszyło to fakt, że na drugi dzień po masce z Vitelli moje na co dzień roszerzone do granic niemożliwości pory skurczyły się tak bardzo, że po przebudzeniu siłą woli regulowałam ostrość w niewyspanych oczach, żeby upewnić się, że nic mi się nie uroiło. Co więcej można dodać? Krem jest na tyle wszechstronny, że mogę polecić atopikom, osobom z cerą naczynkową, zaczerwienieniami, zbyt cienką skórą i tym którym dokuczają stany zapalne skóry, podrażnienia, łuszczyca, łojotok, liszaj, trądzik... albo ospa. 
Tylko nie zapominajcie porządnie nawilżać skóry, howgh.

02 września, 2012

Movin' up, movin' down

Ze stadionu Legii 'Endless summer' huczy tak, że nie muszę otwierać okien.
Otworzyłam dziś za to oczy i okazało się, że AZS dokonało wielkiego come backu. Powrotu. Whatever.


Myślałam że obejdzie się bez takich rewelacji. Od połowy czerwca łykam 100mg cyklosporyny dwa razy dziennie. Podczas największego w moim życiu uderzenia AZS ten cudowny lek wydawał się być światełkiem w tunelu, dlatego kiedy dostałam od dermatologa recepty, cały dzień czułam się jak zwycięzca w totka (btw, trafiłam ostatnio trójkę). Od razu zadzwoniłam do chłopaka i mamy, nie mogłam się doczekać pierwszej dawki, no Boże Narodzenie w środku lata...! Całe lato miałam spokój od łuszczącej się skóry, suchych plam, tylko pokrzywka ciągle wracała. Dało się to na szczęście obejść (nie wychodząc z mieszkania przy temperaturze 20+, chodząc wolnym krokiem, unikając ciepłej wody... ale się dało), mogłam więc zapomnieć jaki koszmar przechodziłam kilka miesięcy wcześniej. Zastanawiałam się nawet, czy nie sprzedać tubifastu - dwa kupione na zapas opakowania stały szczęśliwie zapomniane.


A od dzisiaj znowu: nieprzyjemne pieczenie twarzy po Protopicu, swędzenie, swędzenie, spuchnięte powieki - nawet nie da się tego zakryć makijażem, bo faktura skóry jest taka, że wyglądałabym jak zombie z poszatkowaną twarzą.
Matka Rodzicielka nawet sugeruje mi rzucenie studiów, żeby stres nie wpływał na mnie destrukcyjnie. Może to jest i pomysł, zostanę damską wersją Cejrowskiego, podróże odstresowują a ja będę zbijać kasę. Ciekawe tylko co by powiedziała, jakbym sprzedała jej lodówkę...

24 sierpnia, 2012

Lemax colour, french manicure.

Lubię małe miasteczka. W lumpeksach ceny są niższe niż w większych miastach (60-90zł/kg na Marszałkowskiej, ludzie...), istnieją małe drogerie w których nie ma problemu z polskimi produktami, pawilony w których jako dziecko uwielbiałam wyszukiwać kiczowate gadżety - a wszystko można obejść na piechotę. Mój R. mieszka właśnie w pobliżu takiej małej miejscowości - nie dziwne więc, że spacerując tam zaglądałam do wszystkich mijanych sklepów. Niestety zawsze trafiałam na dni świąteczne, mogłam się więc najwyżej poślinić do rzędu lakierów niedostępnych w Naturach i Rossmannach.

Jakby tak wyjąć środkowy lakier,
to wyglądałoby to jak ying yang!

Z odsieczą przyszła jeszcze-nie-teściowa-ale-nazywam-ją-tak-dla-ułatwienia-sprawy. Postawiła przede mną kilka kompletów lakierów - 'bierz które ci się podobają'. Przekładając kolejne zawiesiłam oko na zestawie z prawej strony, głównie przez zawartość pierwszej buteleczki - delikatne różowe chybaflejki zatopione w bezbarwnej bazie - łał!. Obok miałam też wersję brzoskwiniową, jednak wyjątkowo urzekł mnie róż. 

W tym miejscu warto wspomnieć, że przez siedemnaście lat swojego życia uważałam, że kształt moich paznokci wybitnie nie nadaje się do noszenia na nich frencha. Wtedy trafiłam do kosmetyczki która doprowadziła mi dłonie i stopy do takiego stanu, że najchętniej machałabym nimi przed każdym moim rozmówcą. Zmieniłam więc zdanie i uważałam tylko, że sama sobie frencha nie stworzę nigdy - wszelkie próby (bez użycia pomocniczych pasów) kończyły się tylko ufaflunieniem najbliższego otoczenia, efektem czego nigdy nie zainwestowałam w dodatkowe rekwizyty. Wiadomo jednak - darowanemu koniowi i tak dalej, po powrocie do domu (i standardowo przy okazji nauki) wzięłam się za wypróbowanie trio. Pierwsza, różowa warstwa wydawała mi się zupełnie niewidoczna, jednak w stosunku do tych jeszcze nietkniętych pędzlem, pomalowane paznokcie wyglądały zdrowiej. 
Zdjęcie ostrością nie grzeszy, jednak na nim najlepiej
widać, jak wygląda lakier nawierzchniowy.
Z pomocą przy malowaniu końcówek przychodzą nam dołączone do zestawu paski - około 20 sztuk. Dla pewności czekałam około 7-10 minut zanim odkleiłam każdy z nich, przy wcześniejszym zerwaniu krawędź białego lakieru robiła się poszarpana i wymagała wyrównywania. Na koniec położyłam oczywiście błyszczący top. Wysechł bardzo szybko, dając bardzo delikatny efekt; drobiny widoczne są tylko z bliska i w świetle. Jedna poważna wada: ten lakier, jako jedyny z kompletu, śmierdzi jak rozpuszczalnik. Podatnym na migreny radzę wykańczać manicure na świeżym powietrzu - smród jest dość upierdliwy i mnie doprowadził do bólu głowy.

Każdą z warstw położyłam tylko raz. Mimo to, paznokcie trwały w nienaruszonym stanie 3 dni. Po tym czasie pokryłam ich końcówki świeżakiem w kolekcji: haendemowskim Jo is in the house. Mężczyzn widział, że na jego widok oczy świeciły mi się jak zawartość buteleczki i mimo że sam uznał go za paszteciarski, postanowił się poświęcić i oglądać go na moich paznokciach raz na jakiś czas. Po kolejnych trzech dobach postanowiłam całość zmyć. Dalej prezentowały się nieźle, jednak ja widziałam że są już trochę nieświeże i zwyczajnie mi się znudziły.




Przychodzi mi do głowy napis z widzianej w Biedronie teczki z Tinkerbell: I like to sparkle. Bling bling!

Ogłoszenie parafialne: Lakiery Lemax można dostać na Allegro, straganach i w sklepach typu 'wszystko po...'.

14 sierpnia, 2012

Dieta aspirynowa / uczulenie na salicylany

Zazdroszczę ludziom pogodzonym ze swoimi chorobami. 'Tak ma być' i koniec, nie ma dyskusji: z katarem, rakiem i AZSem można tak samo korzystać z życia.
Zimą na 'moim' oddziale leżała pewna staruszka. Nie miała jednego oka, drugie zajęła jaskra, a zdrowa skóra stanowiła znaczną mniejszość na jej ciele. Usłyszałam raz jak rozmawiała z inną pacjentką, twierdziła że 'bóg tak chciał', a ona żalu nie ma. Przecież decyduje siła wyższa, a siła wyższa wie co robi. 
To był chyba jedyny raz, kiedy zazdrościłam komuś, że umie wierzyć. Ja tłukę się o ściany, wariuję z rozpaczy i - ostatnio coraz częściej - ze strachu.

Okazuje się, że w kwestii pokrzywek bardzo często szkodziłam sobie sama. Lekami od bólu głowy. Pochłaniałam Solpadeine jak powalona, dopóki się nie okazało - jak zwykle zupełnie przypadkiem - że to był taki mały katalizatorek tych najsilniejszych opuchlizn i plam. Niestety pani doktor alergolog (powiedz ktoś 'doktór' w mojej obecności, I dare you! chlasnę oprawionym doktóratem przez łeb) mimo dokładnego opisu moich perypetii, wrażeń specjalnych i odkryć dokonanych na ulotce dołączonej do opakowania, nie powiedziała na ten temat nic. Nie żebym po pierwszym spotkaniu wymagała postawienia dokładnej diagnozy ale - cholera jasna - jakieś wskazówki, rady, dziesięć przykazań? 
Rozwiązanie znowu spadło z internetu, wertując atopowe.pl rzuciła mi się w oczy 'dieta aspirynowa'. Że co, że pudełeczko od Bayera ma mnie wyleczyć? A, figę. Czytam, googluję, czytam, mruczę pod nosem przekleństwa (to od rozjaśniania się w głowie). Jakieś salicylany, estry kwasów, dieta polecana przy pokrzywkach, astmie aspirynowej...
Łykałam combo sterydy + dwa inne rodzaje leków - nic nie dawały. Po zjedzeniu cukinii w bezglutenowej panierce* obsypało mnie jak zawsze ("WTF, cukinia może uczulić?"). Codziennie obsypywało mnie jak zawsze. 
Eureka.

Istnieje coś takiego jak uczulenie na salicylany. Estry kwasu salicylowego. Acetylosalicylowego, czyli aspirynę właśnie, a także sporo innych leków. Owoce, szczególnie jagodowe, zioła, herbata... Lista jest spora, a Wikipedia bardzo ładnie wszystko rozpisała. Padłam, jak w ostatniej kolumnie znalazłam korniszony, wpierdzielałam je dzień w dzień. W przedostatniej - kabaczki. Nooo, to by się zgadzało!
R. z miną winowajcy wykańczał Nutellę, kiedy ja śliniłam się do rzymskiej pieczeni, faszerowanych jajek i oponek serowych znalezionych na blogu Salicylanki. Dziewczyna zamieszcza tam przepisy z bezpiecznych produktów, poza tym z pewnością będzie bezpieczniejszym źródłem wiedzy na temat. Ja na razie czytam, dowiaduję się i czekam na wizyty u alergo- i dermatologa. 

Mimo bólu głowy przypominającym o sobie od kilku dni, po takiej dawce informacji prowizorycznie nie tknęłam nawet paracetamolu. Ból się nasilał razem ze strachem o skutki uboczne, ja gryzłam palce i nie spałam po nocach. Przysięgam, każda moja migrena to był przy tym pikuś. Skończyłam u lekarza podkurowana kroplówką, a drgawki jakie dostałam na propozycję wykonania punkcji lędźwiowej wystarczyły, żeby wypisano mi receptę na Ketonal forte i ten przyjemny zabieg na razie darowano.

Połknięciu tabletki towarzyszył strach, każde ukłucie w czaszce powoduje strach, gula w gardle - nie inaczej, przepraszam pana, czy ja właśnie zaczynam puchnąć?
Żeby nie ześwirować, spadam na tydzień do domu. Nie żeby leczyć nerwy, to nie w tej rodzinie ;) ale może domowy obiad (sałatki jarzynoooowej!) i kocio-psie futra zajmą mi głowę na jakiś czas. 


*Niespodzianka: po testach z krwi okazuje się, że ani na mleko, ani na jajka, ani, drodzy moi, na cholerną pszenicę czy żyto uczulona ponoć nie jestem. To ja się pytam, co zrekompensuje mi fortunę wydaną na bezglutenowe pieczywo i wysiłek+cierpienie włożone w przeżuwanie tego? Już nie mówiąc o ostatnich świętach wielkanocnych, kiedy rodzina na moich oczach wpierniczała ciasta i jajca, a ja miałam placek z jabłkiem z gotowej mieszanki dla alergików i specjalnie upieczony kawałek mięsa bez przypraw?


Przy okazji: czy Rossmann robi mnie w jajo?
Zakodowało mi się w głowie, że pianka do golenia z Isany jest tania i dobra, bo jest dobra i tania. Maszynki dawno porzuciłam na rzecz depilatora, ale przed wakacyjnym wyjazdem stwierdziłam, że na depilator warunków nie ma - potrzebuję więc pianki, na gwałt, teraz, zaraz. Koniec czerwca był. Przy półce przeżyłam lekki szok, bo zamiast odliczonych w pamięci niecałych czterech złotych polskich muszę dyszkę wyciągać, dyszkę bez grosza! 
Dziś dostałam ichniejszą gazetkę promocyjną, pianka przeceniona z 5,29. Ominęły mnie jakieś anomalie cenowe, czy na dworcach mają w zwyczaju liczyć sobie więcej?


Bardzo chciałam załączyć tu odpowiednią grafikę, ale hasło 'jeż nie ogarnia systemu' jest dla gugla za dużym wyzwaniem.

01 sierpnia, 2012

Orkiestra dusz

Wpis powinien pokazać się automatycznie.


Chociaż polskiej muzyki nie słucham zbyt często, mam na swojej playliście pewną świętą trójcę. Każdą z grup odkryłam wcześniej czy później w gimnazjum i do tej pory gdy przypomnę sobie o którejś z nich, na nowo niektóre piosenki powalają mnie na kolana.

Oryginalna nie będę, przynajmniej w dwóch trzecich: mowa o Kulcie, Hey i Lao Che. Nie tworzę tu pierwszych, drugich czy trzecich miejsc - jednak to za tymi ostatnimi jeździłam na koncerty w różne miejsca w województwie (na jeden nawet prosto z koncertu Nosowskiej z ekipą) i do ich piosenek skakałam pod sceną w deszczu, na antybiotyku, dzień przed maturą z polskiego. To ze względu na nich notka pojawia się właśnie dziś. 


Panowie stworzyli krążek nazwany po prostu Powstanie Warszawskie. Panowie krążkiem tym zafascynowali mnie tak bardzo, że w wieku lat piętnastu, kombinując jak łysy koń pod górę wymknęłam się w moją pierwszą podróż stopem do stolicy. Do Muzeum Powstania Warszawskiego, nie Złotych Tarasów. Panowie ci zagrali w Proximie koncert, którego nagranie powoduje u mnie jak najbardziej realne dreszcze. Niech przemówi video, oto mój bezwzględny faworyt (tak, w 1:55 słychać strzały): 



Madonnę też lubię.

27 lipca, 2012

.

Przyjechalam do Krakowa na weekend dopiero dwie godziny temu, miał być szał ciał i impreza pod Wawelem.
Leżę podłączona do kroplówki, po zastrzyku, pobraniu krwi i siłą woli próbuję zetrzeć ze skóry ślady hardkorowej pokrzywki żeby nie zostać na kolejnym oddziale. Opuchlizna z gardła i powiek już zeszła.
Kurwa mać.

Poryczałam się z bezsilności.

24 lipca, 2012

Wibo Rose Collection

Informacje o różanej edycji limitowanej u Wibo nie robiły na mnie większego wrażenia. Kolory cieni i eyelinery 'nie moje', róże do policzków miałam aż dwa, błyszczyków nie lubię, a szminki to nie moja bajka. Oczywiście kiedy nastąpiła wielka wyprzedaż i kolekcję można było wykupić za 1,29zł od sztuki, spojrzałam na nią przychylniejszym okiem i pozwoliłam się rozwinąć mojej różomanii.

Producent opatrzył każde z opakowań nazwą i numerem. Do wyboru mamy (mieliśmy? niedawno jeszcze widziałam półki pełne różowości) trzy wersje - kolejno:
01 Nude Rose, 02 Pink Powder, 03 Silky Rose


Zacznijmy od opakowania. A opakowanie mnie wkurza. Chwilowo mieszkam na bardzo małej przestrzeni, więc każdy zaoszczędzony centymetr kwadratowy się liczy. Osobę odpowiedzialną za dizajn poniosła chyba fantazja. 4.5g produktu umieszczono w białym, plastikowym pudełeczku o wysokości 1.5 cm - zmierzyłam! W dodatku wytłoczone na powierzchni płatki róż uniemożliwiają ustawienie jednego na drugim bez obaw, że coś się ześlizgnie. Znacznie bardziej w kwestii wyglądu zewnętrznego odpowiadają mi barwidła do policzków od essence - 5g upakowano w ubranko niższe o połowę - da się? Da.


W podstawówce miałam przyjaciółkę, która dużo podróżowała i przywoziła równie dużo gadżetów/pamiątek. Zazdrościłam jej malutkiej srebrnej gwiazdki z napisem 'hope', którą dziś nazwałabym charmsem. Zazdrościłam kilkunastu maskotek-breloczków z Nici (więc na dwunaste urodziny dostałam od niej i dwóch zaproszonych koleżanek po jednym :') ). Zazdrościłam... małego, czerwonego, drewnianego różańca. Nie żeby jakoś szczególnie pociągały mnie dewocjonalia (chociaż wtedy jeszcze nawet chodziłam na religię), ale jak on obłędnie pachniał - różami właśnie. Wyjmowałyśmy go z opakowania tylko raz dziennie, żeby zapach się nie ulotnił. W przypadku różanej kolekcji, najchętniej przechowywałabym całość jak pokazuje powyższe zdjęcie, i to na balkonie. Zapach jest za mocny, po chwili drażniący. W dodatku przeszedł na resztę kosmetyków przechowywanych w blaszanej puszce - na szczęście w tym wypadku jest delikatniejszy, bardziej różańcowy. Rozumiem że cała ta oprawa ma nawiązywać do motywu przewodniego, ale nie dało się jakoś inaczej...?

w świetle dziennym...

Okej, okej, koniec dygresji, przechodzę do zawartości. I tutaj nie wiem: narzekać, czy chwalić? Żaden z róży pigmentacją nie grzeszy, jednak nie uznaję tego za minus. Wolę poświęcić trochę czasu na uzyskanie odpowiedniego efektu, niż zrobić sobie krzywdę i przesadzić z kolorem, nie jestem mistrzem pędzla. Właśnie, pędzel. Używam Essence ze skośnym, różowym włosiem i muszę nim mocno poszorować o powierzchnię, żeby nabrać na niego cokolwiek. O dziwo, jeszcze nie straciłam cierpliwości... 


Trwałość - nie jest źle. Nie trafiłam jeszcze na kosmetyk, który wytrzymałby na mojej twarzy cały dzień. Ten również nie trwa na skórze jak strażnicy pod Buckingham Palace, ale nie znika też niepostrzeżenie jak Nemo. Kilka godzin spokojnie daje radę, wyglądając przy tym naturalnie i świeżo. 

... i wystawione na słońce
Początkowo najbardziej przypadł mi do gustu 01 Nude Rose, ciągnie mnie ostatnio w stronę okołobrzoskwiniowych tonów na policzkach. Po testach okazało się, że 03 Silky Rose w niczym poprzednikowi nie ustępuje i z mocniejszym różem nie muszę wyglądać jak matrioszka (ale nie jest to pigmentacja jak w cieniach MIYO na przykład). Oba delikatnie mienią się w słońcu. Pink Powder za to ma w sobie wyraźne drobinki, jest chłodnym różem i podoba mi się najmniej ze wszystkich. Albo spróbuję oswoić go jako rozświetlacz, albo znowu pobawię się w dobrą siostrę i przekażę go młodszej pannie P., żeby nie zaczynała przygody z fuksją na przykład ;)

Podsumowując: gdybym miała zapłacić plus minus 6zł na jedną sztukę, nie uznałabym tego za dobrze wydane pieniądze. Jak na produkt w cenie biletu ulgowego - no cóż, źle nie jest. Będę je traktować jako urozmaicenie w kosmetyczce.

06 lipca, 2012

Nauka drapania

Wpis nie jest wskazany dla osób wrażliwych.

Pokażcie mi atopika którego silna wola jest tak silna, że nawet nie skrobnie swędzących miejsc. Nie otrze się o nic przy byle okazji, a po kąpieli ręcznikiem delikatnie osuszy skórę zamiast próbować ją zedrzeć. Zrobię wszystko, żeby postawić człowiekowi pomnik.

Za mną przeprowadzka do Warszawy, chociaż na razie czuję się tu jak na kilkudniowych wakacjach. Kasa rozpływa się w tempie zabójczym (emolienty jego mać), a pracy jak nie było tak nie ma. Nie wiem czy to stres, czy twarda woda w kranie, czy jeszcze coś innego, ale znowu trudniej mi utrzymać paznokcie na uwięzi.

'Nie drap się' powtarzane w kółko przez rodzinę i bliższych znajomych prowokuje jeszcze bardziej. Staram się rozumieć, że to wyraz jakotakiej troski, ale do ciężkiej cholery, czy nikomu nie przyjdzie do głowy że wiem jaką sobie robię krzywdę? I że nawet bez tych bonusów czuję się pokrzywdzona?

Flashback: w kwietniu jeszcze nie wiedziałam że to były początki mojej pokrzywki zależnej od zmiany temperatur. AZS za to od dawna szalało jak na własnym podwórku. Wyszłam na egzamin, jak się okazało: bez portfela, musiałam więc zawrócić. Wiał chłodny wiatr, w mieszkaniu dla odmiany było ciepło. Już na klatce schodowej czułam uderzenia gorąca i wiedziałam, że zaraz się zacznie.
Zaczęło się.
Jak tylko trafiłam do pokoju, zupełnie zapomniałam po co tam przyszłam. Skóra parzyła, jakby ktoś polał mnie żrącą substancją. Palce wpiły się w ramiona i w tym momencie straciłam świadomość. Czułam się jakbym miała mózg, oczy i drogi oddechowe oplecione watą cukrową. Wszystko działo się za mgłą i w zwolnionym tempie. Po kilku minutach trochę oprzytomniałam i wyostrzyła mi się wizja, a wtedy przed oczami miałam swoje dłonie.
We krwi.
Poważnie, sama siebie rozdarłam do żywego i nawet tego nie poczułam. Poza zawrotami głowy. Technologie spajania metali same się odłożyły na sesję poprawkową a ja kilka godzin później siedziałam w autobusie do Warszawy; i chociaż nóg w kolanach nie dałam rady nawet zgiąć, to szybko zameldowałam się na szóstym piętrze w szpitalu na Wołoskiej.


Cytując atopedię:
Świąd często działa "napadowo". Na przykład, osoba chora na AZS może chodzić cały dzień po mieście i jej uwaga może być odciągana od świądu przez różne rzeczy, które aktualnie robi. Natomiast po powrocie do domu, w momencie kiedy np. się rozbiera, skumulowany świąd z całego dnia "atakuje" ją w jednym momencie i osoba ta nie może się już powstrzymać - zaczyna się drapać.

I dlatego właśnie nie powinno się powstrzymywać chorych od drapania. W moim najbliższym otoczeniu są osoby które na dwu-trzykrotne skrobnięcie reagują od razu alarmem. Nic ich nie przekona że 'tak trzeba'. A we mnie razem z potrzebą podrapania się rośnie poziom frustracji. I czuję się zwyczajnie, banalnie nieszczęśliwa.
Z tych właśnie powodów reakcja mojego chłopaka była dla mnie tak ważna. Dopóki nie wytłumaczyłam mu, jak to wszystko wygląda z mojej strony, łapał mnie za nadgarstki kiedy przeginałam z drapaniem i czekał aż minie mój napad, a mnie aż skręcało. Kurde: wrzućcie się w pokrzywy a później pozwólcie przykuć się do kaloryfera. Któregoś dnia znowu skutecznie mnie unieruchomił, ale zaraz po tym... zaczął mnie drapać sam. Dużo, dużo delikatniej, bez kaleczenia skóry. Puścił moje ręce i pozwolił podrapać się samej, a kiedy znowu brakowało mi hamulców, powtarzał wszystko od początku. Czasami siedzieliśmy tak kilka, czasami kilkanaście minut, dopóki mojej głowy nie zajmowały jakieś inne czynności.
Tylko to działało.

Mam nadzieję że nikt nie pomyśli, że jestem jakimś zombie w bandażach i ranami otwartymi aż do kości, a klawiaturę obsługuję tycając ją patykiem. Z perspektywy chorego to wygląda pewnie gorzej ;) Chciałabym tylko żeby chociaż jedna osoba która trafi na ten wpis nie pomyślała widząc kogoś drapiącego się przypadkiem nie pomyślała od razu 'fuj, pewnie z łuszczycą i brudas, jeszcze się zarażę'.

Zacznę chyba pisać pamiętnik, żeby móc dokładniej przeanalizować co się dzieje w mojej głowie kiedy AZS przypomina o swojej obecności. Już ta notka miała być wstępną, poukładaną spowiedzią z moich emocji, nie przewidziałam jednak że napiszę ją w trzech podejściach.
Myślałam nawet, żeby zrealizować pewien projekt, chociaż nigdy nie bawiłam się w takie rzeczy. I nie wiem, czy coś podobnego już nie powstało. Zrobię research, się pomyśli.

Pees, dostęp do bloga mam ograniczony: internet u Lubego chodzi jak chce, a jeśli chodzi to ja zazwyczaj nie mam warunków do pisania. Przynajmniej szpitale omijam z daleka!
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka