15 kwietnia, 2015

Recenzje XS: pomadki ochronne

Mimo że projekt denko - który ewoluował do comiesięcznej spowiedzi z wyczyszczonych opakowań - porzuciłam już dawno, ciągle przed wyrzuceniem zużytego kosmetyku zastanawiam się, czy nie będę chciała powiedzieć o nim choćby kilku słów. Zawsze odkładałam to pisanie na później, jednak kiedy zauważyłam że moje pudło z zapasami to głównie zapasy już zużyte, postanowiłam wziąć się do roboty. Dzisiaj wyrzucę kilka mniej lub bardziej opróżnionych opakowań po balsamach do ust.


Ochronny sztyft do warg od Neutrogeny kupiłam ubiegłej jesieni. Mimo sporej popularności marki, poprzedni taki kosmetyk miałam dziesięć lat wcześniej, kiedy sprezentowała mi ją ciocia; N. dopiero wchodziła na rynek, a ceny, jak na kieszeń trzynastolatki, były kosmiczne. Pamiętałam tylko bogatą konsystencję i to, jak błyskawicznie zgubiłam ją na plenerowej imprezie poświęconej papieżowi.
Nie żałowałabym, gdyby to właśnie ten egzemplarz gdzieś mi się zapodział. Drażnił mnie jej zapach, charakterystyczny dla wszelkich bezzapachowych ustrojstw. Trochę w nim oleju rycynowego, trochę apteki. Sam sztyft jest twardy, zostawia na ustach cienką, przezroczystą warstwę. Kiedy produkt siedzi na wargach, stają się one mniej szorstkie, całkiem przyjemne w macaniu i gdyby zatkać nos... Niestety o trwałym nawilżeniu możemy zapomnieć, bo razem z warstwą wierzchnią znika pamięć o tym, że stosowało się jakikolwiek produkt przez ostatnie trzy dni. Mimo konieczności częstej reaplikacji, za nic nie chciał się zużyć. W tym przypadku ciężko stwierdzić, czy to dobrze czy źle; ja jednak na pewno do niego nie wrócę.

Osoba odpowiedzialna za powstanie Extra Soft Bio regenerującego serum do ust Eveline prawdopodobnie darzy sporym sentymentem lata '90. Z mojego dzieciństwa, przypadającego właśnie na ten czas, pamiętam nieprzyjemny, gorzkawy zapach ochronnych pomadek mojej mamy. Łamiący się z łatwością różowy sztyft każdorazowo fundował mi powrót do przeszłości.
Ja naprawdę chciałam dać jej szansę. Cóż z tego, skoro kiedy przypadkowe zjedzenie pomadki kończyło koniecznością wypicia puszki coli dla zminimalizowania skutków gwałtu na moich kubkach smakowych? Ostatnie takie wrażenia zafundowałam sobie w Złotych Tarasach, kiedy rozdawane próbki miniaturowych mydeł glicerynowych pomyliłam z żelką (z czego zdałam sobie sprawę po pierwszym kęsie). Nie wytrzymałam wystarczająco długo żeby sprawdzić, czy używanie serum daje jakiekolwiek rezultaty.

Czy mandarynkowa pomadka Alverde jeszcze istnieje? Jeśli tak, będę się niedługo miotać z niezdecydowania w DMie. Zapach jest zbyt sztuczny: wanilii w nim ani grama, a jedyna cytrusowa rzecz jaką czuję to landrynki, a nie świeży owoc. Wychodzę ostatnio na straszną marudę jeśli o wąchanie kosmetyków chodzi; od dłuższego czasu wolę porządne działanie bez dodatkowych wrażeń. Alverde dało mi jedno i drugie. Sztyft gładko sunie po ustach, pozostawiając na nich grubą warstwę ochronną (na tyle, że nie liczyłabym na trwały makijaż ust z tym produktem w roli podkładu). Momentami da się wyczuć grudki które pod wpływem ciepła skóry ekspresowo topnieją. Doprowadzenie spierzchniętych warg do porządku zajmowało chwilę, a ja coraz bardziej wydłużałam czas między kolejnymi aplikacjami (był luty i było zimno). To dobrze, bo śmierdziała upierdliwie oznacza to, że działała.

Migdałowa Balea była pamiątką z wycieczki za czeską granicę (#turystyka kosmetyczna). Problem z wyborem między dwiema wersjami zapachowymi rozwiązało podejście 'bierz limitowane, bo później nie będzie'. Kosmetyk postanowił skończyć mi się w Pradze, logicznym więc było że ponownie skorzystam z dóbr oferowanych mi przez tamtejszy rynek - stąd karmelowa Candy Queen. Cały ten wywód można by zatytułować "dlaczego powinnam zatkać nos tamponem albo przestać skwierczeć*" bo i tutaj z wrażeniami było różnie. Opcja w szmaragdowym opakowaniu przypominała marcepan - całkiem to było przyjemne. CQ zaś jest dowodem na to, że powinnam sobie odpuścić poszukiwania karmelu w kosmetykach jeżeli nie chodzi o Body Farm**. W Pradze przeżywałam prawdopodobnie posesyjny szok: organizm z opóźnieniem załapał, jaką szkołę przetrwania znów sobie zafundowałam i zareagował między innymi syndromem EPJ - ekstremalnym przesuszeniem japy. W trzy dni zużyłam 70% całej pomadki i ani na chwilę nie poczułam, żeby zmniejszyła mi ona łuszczenie się skóry na ustach. Wniosek: Balea*** jest dla amatorek słodkich zapachów bez specjalnych wymagań pielęgnacyjnych. Albo dla młodszej siostry... wróć, siostrzenicy. Jestem już w wieku, kiedy po pierwsze kosmetyki sięgają raczej siostrzenice moich rówieśników.

Użyszkodniczki KWC piszą, że intensywnie nawilżający balsam do ust z masłem kakaowym marki Himalaya Herbals nie otwiera im się w torebkach. To znaczy, opakowanie się nie otwiera. Jak zwykle mogę zanucić, że znowu w życiu mi nie wyszło, bo w moim przypadku nakrętka ani trochę nie trzyma się reszty. Na szczęście to jedyna wada tego produktu. Sztyft jest idealny: ani zbyt miękki, ani za twardy. Pierwsze sztachnięcie się zawartością skojarzyło mi się z czekoladowymi świecami z Ikei, ale z chwili na chwilę było coraz lepiej. Niech wystarczającym komentarzem będzie fakt, że kiedy niemożliwa była już aplikacja prosto z opakowania, wydłubywałam ją w domowych pieleszach do dna. Jak już skurczą mi się zapasy, sprawdzę wersję bez masła kakaowego. Może stanie się cud i nie będzie pachnieć.

*marudzić, znaczysię
**nie byłam pewna, czy pisze się to łącznie czy też nie, toteż z pomocą zwróciłam się do google; grafika jak zwykle nie zawodzi, what is wrong with me ja się pytam
***nie mówię tu o serii Urea; balsamu do ust jeszcze nie sprawdzałam, ale całą resztę zużywam regularnie i z przyjemnością

11 kwietnia, 2015

Kawy? Gofra? Tiramisu?

Po zeszłorocznym wesołym Alleluja czekała mnie jeszcze weselsza podróż do domu. W pociągu relacji Warszawa - Białystok, pokonującym według biletu 186 km, spędziłam dokładnie sześć godzin. Od popadnięcia w obłęd (i nauczenia się w tym czasie do kolokwium) uratowali mnie znajomi z rodzinnego miasta, mniej znajome dziewczęta z Białorusi, jeden równie emerytowany, co zdezorientowany Niemiec i pogoda wyraźnie sygnalizująca lato. Rozprostowywaliśmy kości w środku mazowiecko-podlaskich lasów, nastrój był piknikowy (i nie w całej Polsce”, tylko „w całej Polsce”), a ja dałam się udupić i już wieczorem czułam początek zbliżającego się Przeziębienia Wszechczasów.
Czasami podczas choroby mam wielką ochotę na rosół mojej mamy, innym razem na gorącą czekoladę z Wedla; tym razem postanowiłam ulżyć zatokom w wannie pełnej piany. Dopełnieniem dzieła miał być pachnący słodyczą i jedzeniem balsam do ciała. Szafka z kosmetykami szyderczo śmiała mi się w twarz Cetaphilem i olejem kokosowym, więc w niezbędne rekwizyty zaopatrzyłam się w Hebe.

W tym momencie nastąpiła przerwa w pisaniu, bo spojrzałam na gofra i poszłam po czekoladki.




























Cześć pierwsza: Luksja, Caramel Waffle Bath Foam (czyli płyn do kąpieli)
Płyny Luksji wielokrotnie migały mi gdzieś w internecie, jednak jako atopik biorący szybkie prysznice nigdy nie poświęcałam im szczególnej uwagi. Moja wersja zapachowa jeszcze w opakowaniu pachnie karmelem, toffinkami i niemożliwym do zidentyfikowania cukierkiem z dzieciństwa. Niestety: w wannie aromat jest już prawie niewyczuwalny. Zazwyczaj hodowanie zmarszczek na opuszkach palców umilałam sobie inhalacjami prosto z butelki.
Zaskakujące jest to, że moja skóra całkowicie na niego nie zareagowała. Po specjalistycznym preparacie do kąpieli marki Emolium byłam w dużo gorszym stanie: czerwona i drapiąca się. Piany było dużo i na długo, ale mój nos nie czuł ab so lut nie nic. Gdybym następnym razem planowała spróbować pachnących kąpieli w płynach Luksji, chyba dobiorę do kompletu wosk Yankee Candle.

Część druga: Farmona, Kawowy Suflet do Ciała
W sumie to nie mam zielonego pojęcia, jak wygląda jadalny suflet. Ten zamknięty w plastikowym słoiku przypominał konsystencją schłodzony budyń z taką ilością grudek, jakiej nie byłaby w stanie wyprodukować największa kuchenna niedojda. Wiem za to jak pachnie tiramisu i w związku z tym mocno się zawiodłam, pakując nos pod ochronną folię. Wącham teraz wyczyszczone opakowanie i ciągle nie jestem w stanie powiedzieć, jak przeterminowane desery kawowe jadał w swoim życiu autor tej kompozycji. Może i jest tu trochę kapuczino (<3), może jakiś orzechowy aromat do ciast, trochę czekolady Aro, ale biszkopty z mascarpone? NOOOOPE. Wykluczam przekroczenie terminu ważności, zapach od samego początku jest taki sam, a balsamu mogłabym bezkarnie używać do dwa tysiące szesnastego.
(Powąchała go właśnie moja przeziębiona, wymęczona podróżą autobusem koleżanka. Reakcja pierwsza: Ojezu, zaraz się zrzygam. Reakcja druga: Tiramisu? A z jakiej dupy?)
Zapach zawiódł, ale nawilżanie było na zaskakująco wysokim poziomie. Zmęczone zimą łydki po bliskim spotkaniu z sufletem przestawały być ściągnięte i popękane aż do następnej kąpieli/prysznica (jak zwykle przypominam: na ręce emolienty, nogi sobie poradzą). Nie zaobserwowałam żadnych objawów podrażnienia skóry przez substancje zapachowe tudzież konserwujące. Następnego razu nie będzie, bo nigdy nie mam silnego, pozbawiającego węchu kataru przez tyle czasu, ile zajmuje mi wykończenie opakowania balsamu do ciała.



Kilka tygodni później, kiedy dawno już zdążyłam już zapomnieć o mrocznych, zasmarkanych czasach, w mojej skrzynce znalazł się list - odpowiedź na reklamację. PKP uznało, że zgodnie z ich reklamowym hasłem - "ważne, że jedziesz" - dojechałam do celu, więc o co mi jeszcze chodzi.

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka