25 listopada, 2012

Cholerny 20/11

Obdarowując mnie muffinkowym tagiem So sweet blog award Zajęczak pisząc o mnie wspomniała, że ujawniam absurdy NFZ-u. Dziś opowiem Wam o absurdzie jakich mało - w dodatku bardzo bolesnym, bo nie ja odczuwam bezpośrednie tego skutki.

Sześć lat temu stan zdrowia mojej prababci znacznie się pogorszył. Zabrało ją pogotowie, a szpital do którego została przewieziona odmówił przyjęcia. Przetransportowano ją do drugiego - tam poinformowano ją że nie pełnią ostrego dyżuru i również nie mogą nic zrobić. Ostatecznie została chyba w tym pierwszym, gdzie udzielono jej fachowej pomocy: położono na korytarzu SORu i ignorowano prośby o podanie choćby kroplówki. Zanim lekarze ogarnęli dupy i przystąpili do zrobienia cholernych badań, prababci zdążyło zostać udzielone ostatnie namaszczenie; ze źle czującej się staruszki zamieniła się w staruszkę umierającą. Ostatecznie ustalono, że konieczne jest usunięcie kamieni z woreczka żółciowego. Niestety opieszałość lekarzy doprowadziła do... śpiączki. Całą sprawą zainteresowała się lokalna gazeta, a twarze dzieci mojej babci opowiadających o sprawie znajdowały się na pierwszej stronie razem z artykułem. Nic to nam niestety nie dało. Przez pięć miesięcy lekarze doznawali szoku na widok tak bardzo wykraczających poza wszelkie normy wyniki badań; tym bardziej, że osoba której te badania dotyczyły ciągle żyła. Przez pięć miesięcy wracałam ze szkoły najpóźniej jak tylko mogłam: bałam się, że po powrocie usłyszę o najgorszym. Babcia Teresa pokazała jednak że nie z nią takie numery i pewnego marcowego dnia otworzyła oczy. Zamieszkała z jedną ze swoich córek - po wielu tygodniach leżenia nie była już w stanie chodzić. Przez sześć lat śmiała się, docinała, streszczała nam wszystkie możliwe teleturnieje i stała się autorką niejednego niezłego suchara.

Historia niestety lubi się powtarzać. Dokładnie sześć lat po nocy spędzonej na jeżdżeniu od przysłowiowego Annasza do Kajfasza prababcię znowu zabrało pogotowie. Tym razem personel wziął się do roboty i usunął kamienie. Bez nich wszystko już miało być dobrze, jednak podczas zabiegu babcia zaczęła mieć trudności z oddychaniem a dodatkowo do gry weszła sepsa. O tym, że sprawa jest poważna dowiedziałam się kiedy w czwartkowy wieczór mama rozbeczała mi się w słuchawkę. W piątkowy wieczór byłam w domu, a wczoraj pojechałam na OIOM. Nikomu nie życzę takiego uczucia bezradności.
Rura w gardle wspomagająca oddychanie uniemożliwia babci mówienie. Ona za to bardzo chciała nam wczoraj coś przekazać. Ruszała ustami, jednak tylko ją to męczyło. Gestykulowała, ale nic nam to nie dało. Wskazywała litery na kartce z naklejonym alfabetem - myliła się i zapominała, co chciała nam przekazać. Była bardzo niespokojna, a ja musiałam zaciskać zęby żeby nie rozpłakać się kiedy głaskałam ją po głowie jak małe dziecko, żeby chociaż trochę ją uspokoić.
Pocieszam się tym, że nie straciła świadomości; zawsze kiedy ją odwiedzałam zachwycała się moimi długimi włosami. Kiedy podeszłam do jej łóżka, wyciągnęła rękę i tym razem w milczeniu (a jakże) je pogłaskała. Wiedziała, że to najstarsza z piętnaściorga jej prawnucząt.

Okazało się że gdyby zabieg został przeprowadzony za pierwszym razem, żadna z powyższych sytuacji nie miałaby miejsca. Może nawet jeszcze i w tym roku babcia zrobiłaby na wigilię drożdżowe placki z makiem.Zazwyczaj nie znoszę zabawy w co by było gdyby..., tym razem nie mogę się powstrzymać. Co by było, gdyby niektórzy lekarze nie byli robotami? Wiem, że jest to zawód odpowiedzialny, niejednokrotnie wycieńczający fizycznie ale kurwa mać, wpisana jest w niego odpowiedzialnośč za ludzkie zdrowie i życie! Tego w pewnym momencie zabrakło.

Staram się być dobrej myśli, mimo to proszę: trzymajcie kciuki.

posted from Bloggeroid

21 listopada, 2012

Nivea lip butter / Caramel cream

Udało się. W pewnym momencie wakacji osiągnęłam i utrzymałam przez kilka tygodni rekordową liczbę pielęgnacyjnych produktów do ust: jeden Carmex. Stan ten oczywiście długo nie trwał i w końcu przestałam być odporna na promocje i kuszenie z ekranu monitora. Właśnie dlatego kiedy zobaczyłam ten wpis w kosmetycznym kuferku w dzień planowanego wyjścia do Super-Pharm, nawet się nie zastanawiałam - chyba że nad wersją zapachową. Te dostępne są trzy: malina, wanilia-makadamia i karmel, który jako pierwszy trafił w moje ręce.

Spodziewałam się, że obiecywana w nazwie konsystencja to bujda i trafiła mi się po prostu zapachowa wazelina. Tym większe było moje zaskoczenie, kiedy nastawiony na twardą zawartość palec z rozpędu zagłębił się w kremowym - zgodnie z zapowiedziami - maśle. Zapach nie przypomina zwykle spotykanego chemicznego karmelu. Jest słodkawy, miewam przez niego ochotę na watę cukrową. R. twierdzi, że kojarzy mu się z jakąś smakową czekoladą.

Jak nowe dziecko Nivei zachowuje się na ustach? Ja po użyciu nie mogę się powstrzymać od zaciskania ich co chwilę - wiecie, jakbym chciała rozprowadzić pomadkę. Są zajebiście miękkie niesamowicie aksamitne, nawilżone i co najlepsze - jest to długotrwały efekt. Szkoda, że przez sposób podania nie bardzo nadaje się do używania na mieście, jednak nie wyobrażam sobie upchnięcia w sztyft produktu podchodzącego konsystencją pod mus. Jak mus to mus. Sporym plusem jest szerokie opakowanie: mniejsze prawdopodobieństwo, że cokolwiek zostanie pod paznokciami. W starciu z aktualnie posiadanym słoiczkowcem - Tisane, punkt zdobywa Nivea! 
Podsumowując: bez żalu wyłożę na niego zapowiadane przez Super-Pharm 10,99 zł w stałej ofercie. Aktualnie można go kupić zaoszczędzając trzy złote polskie, promocja trwa pewnie do końca obowiązywania aktualnej gazetki. Przymierzam się do pozostałych wersji zapachowych.

Na deser skład produktu. Smacznego!

17 listopada, 2012

O tym jak nie zostałam Chewbaccą.

Sezon Halloweenowy co prawda już minął, ale przed nami jeszcze niejedna okazja, żeby iść na imprezę gdzie przebranie jest obowiązkowe. Nie wiem jak u was, ale moi znajomi uwielbiają takie akcje. Do zaliczonych już: kicz party, dres party, burdel party, wieś-party i hawaii party dołączyło ostatnio halloween party regulujące sprawę kostiumów zasadą róbta co chceta.

Do sprawy podeszłam całkiem poważnie: nie chciałam być kolejną wampirzycą, zombie, duchem, dziwką-pielęgniarką, dziwką-policjantką, dziwką-kelnerką et cetera, et cetera. Moje myśli krążyły dziwnymi ścieżkami.
Gejsza? Chciałam pobawić się makijażem. Pocahontas? W gimnazjum miałam hippisowskie odpały po tym jak przestałam nosić glany i ubierać się na czarno. (...) Chewbacca, kurwa jego mać? - tu już byłam sfrustrowana. Ten trop naprowadził mnie na księżniczkę Leię. Zdążyłam pochwalić się koledze i wyobrazić sobie jak kretyńsko będę wyglądać ze ślimakami z włosów, zanim dotarło do mnie że białych szat do ziemi nigdzie nie znajdę w dwa dni, a złote bikini zrobiłoby ze mnie raczej Jabbę the Hutt. Kolejny chybiony.

Na szczęście przypomniałam sobie o moich czerwonych szortach, dodałam do tego moją sympatię wobec pewnej Disney'owskiej postaci... i postanowiłam zostać Myszą Mickey. Całkiem dobre wyjście dla atopika: nikt się nie dziwi, że na imprezie chodzisz w rękawiczkach, a jeśli zmiany wykraczają poza dłonie - t-shirt zamieniamy na długorękawną bluzkę i nie stresujemy się, że jakaś plama ujrzy światło dzienne.

Kompletowanie przebrania zaczęłam od żółtych skarpet - intuicja podpowiadała mi, że może być z tym ciężko. Po obejściu centrum Warszawy trafiłam do budki z rajstopami w starej części Dworca Centralnego; cel został osiągnięty a namowom sprzedawcy na dodatkowy zakup nie uległam - po cholerę mi żółte, koronkowe stringi 'do kompletu'?
Kolejny punkt programu: oczywiście uszy! Nie bawiłam się w żadne Allegro ani sklepy z zabawkami; jako dziecko DIY złapałam za opaskę do włosów, najcieńszy filc z empiku i pistolet do kleju na gorąco. Wspomagając się częścią tej instrukcji w której widzimy jak takie uszęta mają być przymocowane, stworzyłam własne i miałam przy tym radochy aż po opaskę :D Jako usztywnienia użyłam tektury z pudełka po butach, bałam się że ta z bloku rysunkowego nie podoła.


Guziki w rzeczywistości były idealnie równe.
Czasem tylko któryś się przekręcił.
Do szortów wystarczyło przyszyć dwa owalne guziki - u mnie w tej roli wystąpił również filc, po dwie warstwy na każdą stronę. Do dopełnienia efektu czarne rajstopy i wygrzebane u siostry żółte pseudo-crocsy (zrehabilitowała się tym dziwnym obuwiem po tym, jak przed wieś-party okazało się że pozbyła się białych kozaczków; zrobiłabym furorę tańcząc w altanie do disco-polo wymachując chlebem ze smalcem i srebrnymi obcasami - nieważne, że na tej imprezie poznałam się z moim przyszłym obecnym ^___^).  Charakterystyczne białe rękawiczki można nabyć w Rossmannie za całe 9,99, dorysować markerem czarne krechy a później dowiedzieć się od Matki Karmicielki, że 'ona w pracy przecież ma setki takich'. Następnym razem wezmę to pod uwagę.

Bardziej od efektu końcowego spodobała mi się mina mojego kota. Kiedy pozowałam zachwyconej Matce Karmicielce, futro zastygło w bezruchu, przekrzywiło łeb i bacznie - zbyt bacznie - mi się przyglądało. Pies olał sprawę i chwilę nieuwagi wykorzystał na wyczyszczenie kociej miski na wysoki połysk.

07 listopada, 2012

Czego nie lubię w AZS?

Jasne, że pierwszą odpowiedzią jaka nasuwa mi się jest: to, że w ogóle jest. Zagłębiając się jednak w temat, jako kosmetykoholiczka stopnia umiarkowanego mogę z mojej perspektywy opowiedzieć o tym ze szczegółami.

Paznokcie. Pewnie dobrze to znacie: dopiero położyłyście świeży lakier, a tu chce się sikać, dziecko płacze, łapiecie przypadkowo strąconą rzecz - i klops. Znowu trzeba malować, nie ma litości. Jako że świąd jest dla mnie upierdliwą codziennością, nie ustępuje nawet jeśli trzymanie łap w bezruchu jest konieczne. Kiedy wydaje mi się że emalia dawno zastygła na mur-beton i w końcu się podrapię, dostaję białej gorączki na widok końcówek, na których twarda warstwa zamieniła się w plastelinę. A jak się wściekam to zawsze, kurfa, swędzi bardziej!
Na szczęście top od Essence 'better than gel nails' ostatnio bardzo mnie zaskoczył, chociaż zupełnie się tego po nim nie spodziewałam. Utrwala, utwardza, nabłyszcza i zostaje ze mną.

Makijaż. Tu jest dopiero loteria! Oczy maluję tak rzadko, że moja umiejętność rysowania kresek rozpłynęła się w powietrzu. Ni ma. Adieu, arivederci, praszczaj. I jak mam niby nakładać cienie, skoro pod brwiami mam płatki suchej skóry, a moja powieka z opadającej momentami ewoluuje w pofałdowaną? Tusze do rzęs leżą odłogiem, żebym oszczędziła sobie kompromitacji kiedy stworzę sobie z rozpędu uroczą pandę. Co to z resztą za przyjemność jest upiększać się tuszem kiedy rzęsy tak często swędzą u nasady? Znaczy się, skóra przy rzęsach. 
Puder transparentny wymaga sporej uwagi, a jeśli nie - zaraz podkreśli pocyklosporynowy meszek na twarzy. Z jednego aktualnie używanego podkładu zrobiło mi się pięć, wybieranych zależnie od tego w jakim stanie jest moja facjata. O ile w ogóle jest w stanie: jeśli akurat dostanę pokrzywki, pory rozszerzają mi się niemiłosiernie, cała się błyszczę i nic nie zakryje czerwonych plam.
Na szczęście opisane tu sytuacje nie mają miejsca codziennie. Jeśli akurat się uda, podkład nakłada się bez podkreślania suchych placków, róż nie wygląda jak dopełnienie plam na twarzy, rzęsy może nie są do nieba, ale podkręcone opierają się na górnych powiekach a czasami nawet szminka wkroczy do akcji. Lubię wyraźnie podkreślone usta, żadnych nude proszę!

Biżuteria. Jestem zbieraczem. Przechodziłam na zmianę fazę na cienie do powiek, lakiery do paznokci, szminki, aktualnie jestem na etapie róży do policzków (mimo że bardzo długo wydawało mi się, że w życiu nie będę umiała kosmetyku obsłużyć). Podobnie jest z biżuterią. Był czas, kiedy pierścionki kupowałam raz na tydzień-dwa. Serdeczny palec prawej ręki zawsze musiał być wyraźnie obciążony; bez pierścionka czułam się jak bez zegarka. Chwilowo mogę o noszeniu czegokolwiek na palcach pomarzyć: nie dość, że bolą przy każdym otarciu (noszenie rękawiczek - aua; wyjmowanie czegoś z kieszeni, z torebki - aua) to boję się, że ewentualne gojenie się przebiegałoby wolniej (o ile w ogóle przebiega). Z bransoletkami jest podobnie. Tylko skórzany zegarek jest moim stałym elementem, noszę go od osiemnastych urodzin i nie umiemy bez siebie żyć.
Wszystkie wiszące kolczyki (a warto wiedzieć, że nie uznaję półśrodków w tym stylu; jeśli mamy bigiel, to niech kolczyk będzie wyraźnie od niego większy, jeśli nie - odpada, niech mi się nie dynda koło ucha takie nie wiadomo co) również leżą nieużywane żeby nie drażniły skóry ocierając się o nią. Czasami w ogóle odpuszczam i nie zakładam żadnych. Dotyczy to wyłącznie dziur sztuk dwie, w płatkach uszu. Mam tego trochę więcej i wbrew zakazom&nakazom niektórych lekarzy nie wyjęłam ich i nic mi się nigdy tam nie babrało.

Zabiegi kosmetyczne. Zamiast laserowo usuwać blizny potrądzikowe, wolałam poddać się regularnym peelingom z kwasów u dobrze znanej i zaufanej kosmetyczki. Cholernie lubiłam te zabiegi, masaż twarzy i kilkadziesiąt minut ciszy i spokoju na wygodnym łóżku, a przede wszystkim efekt i świadomość że stopniowo stan mojej twarzy się polepsza. Niestety, lekarz w szpitalu stanowczo mi tego zabronił. W przeciwwskazaniach do stosowania m.in. kwasu pirogronowego i migdałowego jest AZS. Cholera jasna!
Depilacja też sprawia problemy. Plastry razem z woskiem zrywają naruszają zbyt wrażliwy naskórek, a po depilatorze nogi miałam tak podrażnione, że wycieranie ich ręcznikiem bolało. Niech żyje powrót do jednorazówek! Macham nimi w ekspresowym tempie, żeby pianka nie siedziała za długo na nogach i przypadkiem nie uczuliła :D

Kiedyś skopię tej chorobie dupę. A później pójdę na imprezę pić i tańczyć. W pełnym makijażu :>

posted from Bloggeroid

06 listopada, 2012

Na zimę jeżyk, jak przystało na wszystkie porządne jeżyki, zapadł w sen zimowy


A na wiosnę jeżykowi urosły skrzydełka, a na czole róg. W końcu wyleciał przez niedomknięte okno. Wtedy stało się jasne, że chłopiec wraz z tatusiem nie przynieśli z lasu jeżyka, tylko jakieś chuj wie co.

Na początku blogowej kariery wspominałam, że mam pewne przygody z depresją. Od wychowawcy trafiłam do psychologa, a od psychologa do psychiatry, gdzie zaczęłam leczenie. Pierwsze antydepresanty dostałam pod koniec drugiej klasy liceum. Byłam po nich tak nieprzytomna, że po zakończeniu roku ustawiłam sobie domyślny kurs na własne łóżko, a do domu wróciłam chyba na autopilocie. Do dziś nie wiem, gdzie jest moje świadectwo, baj de łej.
Spałam przez kilkanaście godzin, a obudziłam się wyłącznie z głodu. Zrobioną w kuchni kanapkę zjadłam po drodze do pokoju i... znowu zasnęłam. Żyłam tak przez kilka dni. Wstaję-prysznic-jeść-spać-wstaję-kibel-spać-wstaję-daję mamie znać, że ciągle żyję-spać. Rodzina prowadziła kontrolę mojego oddechu, a ja mam wyjęty z życia prawie tydzień. Dobrze, że własnej osiemnastki nie przespałam.
Z czasem sytuacja się unormowała i dzień w dzień budziłam się około 10 co było - jak na mnie - późną godziną.

Miesiąc temu po sporym załamaniu znowu trafiłam pod opiekę specjalisty, znowu biorę psychotropy (escitalopram) i znowu ogarnia mnie senność nie do pokonania. W wakacje nie było to problemem; dziś, kiedy osiem godzin dziennie przeznaczam na siedzenie w pracy, zostaje mi niewiele czasu i sił na normalne funkcjonowanie. Oczy mi się - przysięgam - zamykają same. Był jeden taki dzień, kiedy wypisywałam dokumenty prawie drzemiąc nad klawiaturą. Co jakiś czas podnosiłam powieki, poprawiałam błędy i leciałam dalej o.O
Do pierwszej wizyty kontrolnej brałam Aciprex rano, około 17-18 już korzystałam z pierwszej możliwej okazji żeby się położyć. Po kilku godzinach budził mnie R., ogarniałam się i szłam spać dalej. Po sugestii lekarki żebym spróbowała z łykaniem tabsów wieczorem, jest o tyle lepiej że mogę odpuścić sobie popołudniowy sen i do 20-21 trzymam się na własnych nogach. Wieczorem jednak brakuje mi już sił na cokolwiek - wykonywanie jakichkolwiek czynności wymaga ode mnie sporego wysiłku fizycznego. Najpierw czułam się jak po moich początkowych przygodach z antydepresantami - jakbym mieszkała w wacie cukrowej. Błogość, senność, hakuna matata. Teraz zaczynam się trochę irytować, zwłaszcza że R. też pewnie nie jest najszczęśliwszy, w końcu widzi mnie zazwyczaj kiedy wychodzę do pracy i po południu jemy razem obiad. Później odpływam.

Nie piszę tego żeby się żalić i roztkliwiać. Znajomi którzy znają temat twierdzą, że mam do tego dystans. Znajomi którzy się dowiadują, nie chcą wierzyć. Chciałam tylko nakreślić sytuację żeby usprawiedliwić swoją nieobecność na blogu - znowu. Mam sporo pomysłów na wpisy (w końcu życie pisze najlepsze scenariusze, lol), ale możliwości trochę mniej. Albo piszę w telefonie jadąc autobusem, albo w pracy - jeśli akurat nie mam co robić. Ostatnio mam sporo, czasem robię nadgodziny. Przeglądając pobieżnie wpisy na Waszych blogach zostawiałam sobie otwarte zakładki tam, gdzie chciałam się odezwać. Jak na złość, stała się światłość awaria przeglądarki - i wszystko poszło się czesać. Ale ja się w końcu ogarnę, promiś!

O, i skończyła mi się przerwa na lancz.
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka