29 stycznia, 2013

Odczarowuję

Akt pierwszy
Muzyka: 

Znam tylko adres i idę tak, jak każe mi intuicja. Nie wiem jeszcze jak wygląda jej nowy pokój i gdzie teraz trzyma ulubione torebki, nie ma tam mojej szczoteczki do zębów. Przez trzy lata liceum byłam jej lokatorką z doskoku; dzieliła się ze mną łóżkiem, jedzeniem i kosmetykami. Zostawiała mi swoje klucze kiedy wracała do rodziców i wiadomo było że stan w jakim będę nocą, nie sprzyjałby wracaniu do domu. Nie widziałyśmy się od końca matur: dwadzieścia miesięcy. Sześćset trzynaście dni.
Na ostatniej prostej tryb shuffle postanawia poczęstować mnie Marią Peszek. O fak, o kurwa, o jacię; odruchowo cofam się w czasie. Słyszałam ją ostatnio jakieś sześćset trzynaście dni temu. Znów poczułam się trochę jak bitwa i stan wojenny. Nie wiem, czy powitanie nie okaże się zbyt niezręczne.

K. otwiera mi drzwi i mam wrażenie, że wyszłam tylko na imprezę na której urwał mi się film a czasoprzestrzeń lekko zagięła. Parzy herbatę i rozmawiamy o rzeczach, których przez maile nie dało się przepchnąć. Zawijam się w tej samej pościeli co dawniej i chociaż nie wiem jeszcze, gdzie teraz trzyma kubki, zawartość pudełka z biżuterią mogę oglądać bez pytania. Pierwszy raz widzę te ściany i czuję się w nich bezpiecznie. Jak dobrze, czas nic nie spieprzył.
Ulżyło mi.


Akt drugi
Muzyka:

W życiu nie byłam tak szczera (to pewnie przez Jacka D. w ilościach niewskazanych), wyrzuciłam z siebie ból gromadzony przez dwa lata. Trzeci wieczór piję*, ale udało mi się przesłuchać to dziś po raz pierwszy od dawna bez spazmatycznego płaczu. Zwijam się w kłębek, znowu ulga.

*Post jest publikowany dnia czwartego, tym razem na trzeźwo. Alkohol ściął mnie z nóg.

20 stycznia, 2013

Włóż róż!

Silky Touch Blush był pierwszym przedstawicielem Grupy Trzymającej Władzę Na Policzkach, po jakiego sięgnęłam. Nie zastanawiałam się, jaką markę wybrać: w liceum jeszcze nie miałam zbyt dobrego rozeznania w temacie, a Essence nigdy wcześniej krzywdy mi nie zrobiło. Cena też zachęcała, więc czemu nie? 
Nie wiedząc jeszcze o istnieniu licznych blogów i publikowanych na nich słoczy, wyboru dokonywałam dopiero w drogerii - jak zawsze drogą eliminacji. Brązowy 40 natural beauty był dziwnym tworem, brzoskwiniowy 30 secret-it-girl uznałam za dobry dla kogoś kto lubi z makijażem zaszaleć (ha-ha). Adorable mógłby być niezbyt widoczny, padło więc na numer 20: babydoll.

Jedno jest pewne: trzeba by się naprawdę mocno postarać, żeby zrobić sobie nim krzywdę. Sięgam po niego zwłaszcza w poranki kiedy wszystko idzie nie tak i nawet tusz do rzęs planuje zamach na moją twarz.  Widoczne w opakowaniu drobinki na skórze wyparowują, a sam róż również nie jest bardzo widoczny: służy do ożywienia twarzy bez zwracania na siebie uwagi. Działa jak henna brwi mojej koleżanki na moje odczucia: coś jej się w twarzy polepszyło, ale ciężko stwierdzić co to takiego. Znajomi czasem mówią mi, że mam męski mózg. Sprawdzanie w google jak wygląda kolor rubinowy nie działa tu na moją korzyść.

30 secret-it-girl | 20 babydoll

Razem z pewnością we władaniu pędzlem nadeszła ochota na brzoskwinię na policzkach. Na celowniku miałam sławny Apricot Smoothie, jednak wtedy jeszcze brakowało mi odwagi: kolekcja powiększyła się więc o kolejne okrągłe pudełko. Brzoskwiniowa trzydziestka poza kolorem zostawia na policzkach delikatny błysk. Mam wrażenie, że jest jeszcze delikatniejsza niż babydoll.

Obie wersje delikatnie pylą przy nabieraniu na pędzel, przez co opakowanie* ciągle sprawia wrażenie przykurzonego. Nie osypuje się na twarzy, nie robi plam. Trwałość jest dość przeciętna, znikają równomiernie i po czterech-pięciu godzinach już ich nie ma. Powalają za to wydajnością. Prędzej nadejdzie termin ważności, niż ukaże się choćby najmniejszy kawałek dna.

*Plastik dizajnem nie powala: proste, bez wydziwiania, napisy się ścierają. Wolę jednak to niż różaną edycję Wibo.

Są wybitnie niefotogenicze. Sporo musiałam się dziś pędzlem namachać, mimo dnia w dresie i bez makijażu.

lewa strona nigdy się nie budzi... | 30 secret-it

prawa strona nigdy nie... a, figę | 20 babydoll


17 stycznia, 2013

Hakuro? Jestem na nie.

Spodziewałam się po nim wiele. Przybył do mnie pewnego wakacyjnego poranka i chociaż nie dałam rady jeszcze na dobre otworzyć oczu, na oślep wymazałam się podkładem żeby sprawdzić jak się spisuje. Miękki, gęsty, miły w dotyku. Mogłam zgodzić się ze wszystkimi wychwalającymi go recenzentkami. Do czasu.

Minęło jakieś 1,5 miesiąca przetrzymywania H51 - bo o nim mowa - w ochronnej folii, delikatnego mycia i suszenia włosiem do dołu na specjalnie stworzonej konstrukcji z kubka po smoothie (za udostępnienie rekwizytu dziękuję kawiarni coffeeheaven), a na mojej twarzy zaczęły pojawiać się pierwsze pochodzące ze skuwki włosy. Początkowo znosiłam to cierpliwie, zdejmując je z siebie codziennie po nałożeniu podkładu. Pytanie brzmi: ile można? Zwłaszcza kiedy włosów jest coraz więcej, wyłażą całymi pękami, zasypują umywalkę i zatykają odpływ (spróbujcie wybrać je stamtąd pojedynczo). Do oczyszczenia twarzy potrzebowałam już nie własnych palców, a porządnego zmiatania pozostałości pędzlem. Agencie 51, przegięliście pałę.



Nie chciałam uprzedzić się do marki. W oko ciągle wpadają mi ciekawe egzemplarze, jak na przykład ten do blendowania cieni, czy jajko do konturowania twarzy. Zdrowy rozsądek na razie bierze jednak górę: mimo zachwytów w blogosferze i świadomości, że pewnie miałam pecha i trafiłam na wadliwy model, boję się wydawać swoje ciężko zarobione pieniądze na coś, co może przysporzyć mi więcej frustracji niż modelowanie facjaty patyczkiem kosmetycznym. Dziękuję, na razie postoję.

16 stycznia, 2013

Just keep calm.

Ostatnio myślałam sobie że mamy już styczeń i według zeszłorocznego kalendarza luty i marzec mogą być najgorszymi miesiącami. Póki co cyklosporyna w miarę trzymała chorobę w ryzach, ale od początku lutego prawdopodobnie mam zmniejszać dawkę i włączyć substancje przeznaczone stricte do zapobiegania pokrzywce. Słowa 'leczenia' nie użyłam celowo - wolę się nie pocieszać możliwością wyleczenia. Zaleczenia, zapobiegania - tu jeszcze mam nadzieję.
Obudziłam się dziś z przesuszoną, podrażnioną skórą wokół oczu i ust. Daaaaamn, znowu. Trochę się boję: wiem, jak szybko sytuacja potrafi ulec zmianie. Poniższe zdjęcia idealnie to obrazują. Pierwsze zostało zrobione 15 marca i służyło do pochwalenia się drogą mmsową rodzinie: patrzcie, kurwa, jest dobrze! Piję wapno, łykam antyhistaminy, nawilżam skórę i nie muszę chować rąk pod bandażami.


Lekkie zaczerwienienie w zgięciu łokcia to dla mnie pestka. Wyjęłam z szafy moje ulubione wdzianko z rękawem 3/4, pięknie było. Przez mniej niż dziesięć dni. Nic się wtedy nie zmieniło: dieta, leki, miejsce zamieszkania - nic. Poza stanem skóry. 



Zdjęcie ukazuje stan faktyczny mniej niż w połowie. Od czubków palców przez ramiona po biust wszystkie miejsca wyglądające tu jak poparzone, sączyły się i piekły. Walka na szczęście trwała tylko (!) miesiąc i od tej pory nigdyjuż tak źle nie było. Teraz też, kurwa mać, nie będzie. Dziś kupię i po raz pierwszy będę sprawdzać na własnej skórze działanie Nanobase - mam nadzieję że nie zawiedzie mojej twarzy. Tyle kolorówki leży i się marnuje! Miałam to zużywać, nie oglądać w pudełkach.

Hm, ten tak-jakby-coming-out był łatwiejszy niż myślałam.

10 stycznia, 2013

Do trzech razy sztuka: Emolium, olejek do kąpieli.


Emolium było pierwszą marką, która pojawiła się w mojej łazience po zdiagnozowaniu atopowego zapalenia skóry. Coś pod prysznic było gęstym olejkiem (a może kremem? na pewno topornie się rozprowadzało po ciele), a roli i ważności balsamu do ciała nie potrafiłam jeszcze docenić.
Kiedy w pakiecie z nowym mieszkaniem dostałam dużą wannę, postanowiłam dodatkowo zadbać o nawilżenie całego ciała i raz na jakiś czas zafundować sobie kąpiel w specjalistycznym preparacie. Po bardzo długiej rozłące ponownie padło na produkt Emolium: olejek do kąpieli. Według producenta jest to

"nowoczesny emolient polecany do kąpieli emoliencyjnych dla dzieci i dorosłych ze skórą bardzo suchą, podrażnioną i swędzącą. Dzięki starannie dobranemu i przebadanemu zestawowi substancji aktywnych skutecznie pielęgnuje skórę suchą, bardzo suchą, szorstką, popękaną i swędzącą: odżywia skórę i dostarcza jej lipidy, długotrwale natłuszcza i nawilża naskórek, ogranicza przeznaskórkową utratę wody, odbudowuje płaszcz hydrolipidowy oraz zmiękcza i uelastycznia naskórek. Skutecznie likwiduje uczucie świądu i zmniejsza podatność na podrażnienia. Olejek ma właściwości myjące. Hypoalergiczna formuła Olejku do kąpieli powstała we współpracy z dermatologami. Jest rekomendowany do stosowania u dzieci i niemowląt.
Olejek do kąpieli Emolium otrzymał pozytywną opinię Centrum Zdrowia Dziecka."

Nasza pierwsza wspólna kąpiel skończyła się pokrzywką i drapaniem. W dzieciństwie przyzwyczaiłam się do bardzo gorących posiedzeń, możliwe więc że to co uznałam za letnią wodę, nadal było dla mnie za ciepłe i spowodowało taką reakcję.
Podejście drugie: znowu pokrzywka i świąd. Może po prostu zawiesiłam się i odruchowo paznokcie poszły w ruch? Może pokrzywka jest wynikiem zbyt długiego leżenia w wannie, może woda ciągle jest za ciepła?
Zrobiłam sobie dłuższą przerwę i wczoraj postanowiłam dać olejkowi ostatnią szansę. Skupiłam się na tym, żeby nie zacząć drapać się z nudów. Woda była letnia, nie tylko według moich preferencji temperaturowych. Usiadłam w wannie i już po chwili skóra pod kolanami zaczęła szczypać, mimo że na co dzień nie mam żadnych problemów z atopowym od pasa w dół. Drapnęłam delikatnie dla świętego spokoju i położyłam się. Zgodnie z zaleceniami kąpiel nie trwała dłużej niż 15 minut, a mimo to bardzo szybko zaczęły swędzieć mnie też ręce. Nie tylko wszelkie zgięcia, jak zazwyczaj: powierzchnia od ramion aż po czubki palców. Bomba. To będzie chyba mój najdroższy preparat do mycia pędzli.

Producent próbuje zachęcić nas składnikami aktywnymi. 
  • Arlasilk® Phospholipid GLA (2%)
  • Urea (5%)
  • Hialuronian sodu (2%)
  • Olej macadamia (3%)
  • Masło shea (2%)
  • Trójglicerydy oleju z kukurydzy (1%)
  • Alantoina (0,6%)
  • Olej parafinowy (10%)
  • Gliceryna (15%)

Nie do końca rozumiem, dlaczego nie można było całego składu napisać po polsku. I dlaczego trzeba było wpakować tam olej parafinowy. Reszty składników nie znam: ciężko jest znaleźć skład INCI w Internecie, o czym nie wiedziałam wyrzucając pudełko. Sądząc po długiej liście składników któregoś z ich kremów, na który natknęłam się przypadkiem, spis ingrediencji oleju też ciągnie się pewnie jak dzień roboczy.
Podumowując: paaanie, idź pan.

08 stycznia, 2013

Figs&Rouge - balsam całkowicie jadalny.

Wokół balsamów od Figs&Rouge kręciłam się kilka tygodni. Nie chcąc bawić się w zakupy internetowe (dla jednego pudełeczka średnio się to opłacało), znalazłam w Warszawie aptekę mającą je w swojej ofercie i czekałam na przypływ sił pozwalający zrobić mi po pracy kilka nadprogramowych kilometrów, zamiast resztkami sił i świadomości wpakować się w autobus do domu. Chwila taka nie nastąpiła, bo z pomocą przyszła mi Obsession i jej rozdanie, w którym wygrałam niebieską puszkę z zawartością o zapachu geranium. A nawet sweet geranium.

Nie jestem wielbicielką gadżetów w stylu retro. Groszki, kokardki, i delikatne kolory to zupełnie nie moja bajka, a mimo to opakowania zaczarowały mnie od pierwszego wejrzenia. Gdybym miała się kierować wyłącznie wyglądem zewnętrznym, poza aktualnie posiadanymi balsamami już dawno byłyby u mnie Coco Vanilla, Pomegranate i Aloe&Mint. Blaszane puszki dobrze strzegą dostępu do zawartości: nie ma mowy, żeby opakowanie otworzyło się samo w otchłani damskiej torebki. Początkowo bałam się, że przy odkręcaniu połamię sobie paznokcie. Na szczęście wrażenie to szybko mija, pokrywka chodzi trochę luźniej a paznokcie i tak się połamały. Jakby tego było mało, na powierzchni balsamu wytworzył się odpowiednik kożucha na mleku: gumowa warstwa po przeciągnięciu po niej palcem rozciąga się zamiast dać się nałożyć na usta. Dopiero wydrążenie w niej otworu pozwala dostać się do Produktu Właściwego.

uparta puszka, dziura i Produkt Właściwy
Produkt Właściwy jest bardzo gęsty, nabiera się obficie i trzyma warg jak przyklejony (nie klejąc się przy tym wcale). Wyczuwalne pod palcem grudki znikają podczas aplikacji. Zazwyczaj używam go na noc, a rano budzę się bez niepożądanych skórek na miękkich, wygładzonych ustach. Na zdjęciu obok zużycie po około 2 tygodniach codziennego stosowania. Wydajność, moim zdaniem, średnia.


Do tej pory geranium nie budziło we mnie żadnych skojarzeń, może poza piosenką zespołu Ich Troje - w dzieciństwie fanka była ze mnie pierwszorzędna; pogardliwie traktowałam tych którzy pałali do Wiśniewskiego miłością dopiero po wydaniu czwartej płyty w czerwonej okładce. Mam nadzieję, że nikt z rodziny nie pamięta jak w podstawówce poryczałam się z radości, kiedy pod choinką znalazłam dwa krążki wyżej wymienionych. I że kiedyś uda mi się napisać posta nie zbaczając z tematu. Dziś geranium to dla mnie zapach niezbyt przyjemny: duszący, lekko miętowy, kojarzący się z apteką i  marudzeniem typu 'fuu, znowu piłaś z gwinta po nałożeniu tego na usta'. Sweet G. i równie sweet - ale na swój sposób - R. zdecydowanie się nie polubili. Między innymi dlatego kiedy dowiedziałam się o dniach darmowej dostawy (5h przed ich zakończeniem), weszłam na pierwszą lepszą stronę z czystej ciekawości (www.skarbiec-natury.pl) i zobaczyłam balsamy F&R przecenione na 18,60 (zadziałało samo słowo 'promocja'), długo się nie wahałam i dwa dni później na poczcie czekał na mnie wariant wiśniowo-waniliowy.



Znowu wkurzył mnie zapach. Tym razem wiedziałam mniej więcej czego mam chcę się spodziewać: słodyczy wanilii i aromatu wiśni. Dostałam eukaliptusa i smak cukierków lodowych. W mordę jeża! Cudem nie straciłam cierpliwości i planuję jeszcze co najmniej jedno podejście - ciekawi mnie Wild Cherry na przykład.
Co mnie dziwi, to zupełnie inna konsystencja produktu. Nie trzeba go wydłubywać jak w poprzednim przypadku; zachowuje się i wygląda jak wazelina, wystarczy więc przejechać palcem po powierzchni, żeby balsam lekko się stopił i w znacznie mniejszej ilości powędrował na usta. Obecności gumowej warstwy nie stwierdziłam. Dzięki temu nie zużywa się tak szybko jak jego niebieski odpowiednik; chociaż wytrzymuje na skórze trochę krócej i zostaje bardziej na powierzchni zamiast w nią wsiąkać, końcowy efekt jest taki sam.

Czy kupię ponownie? Nie wiem. Do zużycia mam trzy masła Nivei i kilka sztyftów, do tej pory moją uwagę może zwrócić równie dobry produkt w trochę korzystniejszej cenie. Z drugiej strony, pozostałe opcje kuszą i nawołują do spróbowania.
Pewnie ulegnę.


*W tym miejscu chciałabym pozdrowić Pana Rafała który własnoręcznie podpisał się na kartce 'Paczkę dla Ciebie pakował...' i dorzucił mi kilka próbek do koperty. Skarbiec Natury, plus dla Was za to i za super szybką dostawę!

06 stycznia, 2013

2012 kosmetycznie



Nawet jeśli tworzenie kosmetycznych podsumowań staje się powoli zbyt mainstreamowe, to ja i tak  chętnie skorzystam. W ubiegłym roku moja kosmetykomania rozwinęła się w tempie niemalże natychmiastowym i moje zbiory dość szybko ewoluowały z turkusowej kredki do oczu w... ech, liczyć będę może innym razem.

Zmieniło się wiele. Moja pielęgnacja włosów nie opiera się teraz wyłącznie na umyciu ich szamponem. Na dobre wkręciłam się w olejowanie - najlepiej olejem kokosowym. Kupiłam go z zamiarem nawilżania twarzy i ciała w gorsze dni, jednak szybko się przekonałam że świetnie sprawdza się na wielu płaszczyznach. Jego aplikacja jest łatwiejsza i przyjemniejsza niż w przypadku płynnych olei, a w duecie z odżywką Garniera czyni, proszę Państwa, cuda. Po pierwszym zastosowaniu tego połączenia spędziłam pół godziny czesząc i macając swoje wyjątkowo miękkie i sypkie włosy.

Cuda - tym razem na twarzy - potrafi czynić też pędzel do makijażu. W czerwcu na stałe przerzuciłam się z aplikacji podkładu palcami na flat topy: pierwszy z nich niestety nie podołał, zastępca rewelacyjnie sprawuje się do dziś. Mowa pędzlu marki Everyday Minerals. Mimo że początkowo wydawał mi się bardzo krótki, w dłoni leży idealnie (co ja piszę...). Włosie jest miękkie, gęste i nawet jeśli nie umyję go zaraz po użyciu, spiera się bez problemu. Tylko raz musiałam użyć oliwki do rozpuszczenia resztek podkładu. Photoshopa na twarzy mi nie robi - nie ta twarz :P - ale efekt i tak wart jest wydania na niego czterdziestu złotych (allegro). 

W marcu/kwietniu postanowiłam rozszerzyć kolekcję róży do całych dwóch sztuk. Essence Silky Touch Blush w wersji 20 Babydoll (róż) i 30 Secret-it-girl (brzoskwinia) zaspokajały moje potrzeby przez kilka miesięcy. Później uwierzyłam że jestem w stanie się tym kosmetykiem posłużyć i kolekcja rozrosła się o kilka innych egzemplarzy, w tym pięć jebitnie napigmentowanych Inglotów. To jednak nie one, a czerwony egzemplarz z limitowanej edycji Essence Breaking Dawn 2 zawładnął moją kosmetyczką. Idealny na dni, kiedy przejedzą mi się typowo pomarańczowe czy różowe odcienie. Dzięki Little Sunshine mam nawet kolejny w zapasie :) 

Często pomijam malowanie rzęs czy oczu ogólnie, jednak 2012 uświadomił mi, że bez modelowania twarzy nie lubię wychodzić z domu. Zamiast różu wybieram czasem duet brozner + rozświetlacz. Od kiedy w moje ręce trafił Mary-Lou Manizer, nic więcej już nie chcę. Chęć używania go dodatkowo motywuje mnie do walki z przetłuszczającą się twarzą. Tańczy, śpiewa, recytuje a niedługo zacznie nawet zmywać.

Kolejną nowością na mojej twarzy okazały się szminki. Przeróżne odcienie wpadły mi do koszyka kilkanaście razy i dzięki posiadaniu w kolekcji jasnego, koralowego odcienia wiem już, że moja bajka to ciemne, widoczne kolory. Rok temu piłam szampana z fioletem na ustach, w tegorocznego Sylwestra uśmiechałam się Sephorą R02. Poza nią równie często towarzyszył mi Red Butler - ciemna, malinowa czerwień z Catrice'owej hollywoodzkiej kolekcji.

To chyba na tyle, jeśli chodzi o totalne nowości w moich makijażowych (nie autokorekto, nie masażowo-parowych) rytuałach. Jeśli chodzi o czynności które obce mi nie były, oto kosmetyki które najbardziej przypadły mi do gustu:
  • H&M, Midnight Passion - najbardziej uniwersalny kolor na moich paznokciach. Bo od rażących czerwieni bardziej wolę te wpadające w bordo. I często pasuje do ust.
  • Tusz do rzęs, czy jak kto woli - maskara od Essence: Multi Action - nigdy nie wydałam więcej niż 11zł na tusz do rzęs (zdarzyło mi się kupić tylko ten i inny wytwór E. w ojro, więc o czym ja mówię...). Robi mi z rzęs firany, to lubię.
  • Dzięki Zoili odkryłam perełkę wśród korektorów. Kremowy camouflage od Alverde nakładany pod oczy nie piecze, nie szczypie, w dodatku kryje. Rzecz niespotykana.
  • Woda termalna - najczęściej od Avene - to zbawienie dla mojej atopowej skóry. Poza nawilżaniem świetnie chłodziła w upalne dni, odwlekając w czasie moment uderzenia pokrzywki.
  • Last but not least: Inglot Freedom System. Uruchomiłam już drugą paletę na róże, pojawiła się też konieczność zakupienia kolejnej 'dziesiątki' na cienie. Wishlista z odcieniami stale się powiększa, a ja nawet nie czuję potrzeby malowania oczu czymś innym. Trochę niedobrze, wypadałoby zużyć zapasy.

03 stycznia, 2013

Helou 2013

Typowo noworocznych postanowień nie robię od kilku lat, chociaż dziś po wpływem wkurwa pojawił się pewien plan na siebie nazwany roboczo 'ja wam pokażę'. Oby zapał nie minął mi tak szybko jak zawsze. Znacznie chętniej od patrzenia w przyszłość podsumuję rok 2012 - od strony kosmetycznej i tej drugiej ;) W dodatku chętnie przeczytam za rok moje odpowiedzi na tag który pojawił się u Urban Warrior.

Dominujące uczucie w 2012: niemoc wobec własnej choroby + wstyd przed wychodzeniem na ulicę w pierwszej połowie roku. Damn, mało pozytywnie a mimo to cały rok nie kojarzy mi się źle.

Co zrobiłaś po raz pierwszy w 2012 r.?
Pomalowałam włosy! W ostatni dzień roku, ale ciągle się liczy ;) Równie mocno bałam się efektu jak chciałam je przyciemnić. Różnica jest nieznaczna, jednak jestem zadowolona.
Zaczęłam sama na siebie zarabiać i żałuję że to stan tymczasowy - rodzina namawia mnie, żebym wracała na studia w trybie dziennym. 

Czego nie zrobiłaś w 2012 r.?
Hm... Nie zaliczyłam dwóch egzaminów na studiach, przez co zamiast przenieść się do Warszawy na studia, podjęłam w niej pracę.
Nie pojechałam, kurde blade, do Pragi. Czy mieszkanie na Pradze powinno mi to rekompensować?

Słowo roku?
Ciężko stwierdzić. Przekleństw nigdy nie szczędzę.

Przytyłaś czy schudłaś?
Schudłam! Około 13-15 kg, chociaż po Poświątecznym I Posylwestrowym Wyjadaniu Zapasów (bo w same Boże Narodzenie się nie najadałam^^) nie jestem tego do końca pewna. Nawet teraz leżę na kanapie brzuchem do góry.

Miasto roku?
Warszawa. A zarzekałam się, że nigdy w życiu...

Odwiedzone miejsca?
Rodzinny dom mojego chłopaka, a przy okazji po raz pierwszy Wrocław, po raz pierwszy świadomie Częstochowa, Jeżopole i Tumidaj! I Kraków.
edit: No przecież! Outlet Inglota w Piasecznie. :D

Ekscesy alkoholowe?
Największym zdecydowanie było odstawienie alkoholu. 

Włosy dłuższe czy krótsze?
Z podcięciem włosów też wyrobiłam się w ostatniej chwili, dwa dni przed końcem roku. Mimo to długość jest zawsze mniej-więcej taka sama, przy tylu centymetrach drobne różnice nie rzucają się w oczy.

Wydatki mniejsze czy większe?
Większe. Wynajem mieszkania, szminko- i różomaniactwo, leków od cholery; armagiedon jakiś. 

Wizyty w szpitalu?
Odpowiadając na to pytanie czuję się jak właściwy człowiek na właściwym miejscu :D Policzmy... Dwa względnie zaplanowane pobyty, bo poprzedzone wizytą w przychodni, dwa po przewiezieniu mnie karetką, kilka krótkich obserwacji. Około sześciu-ośmiu.

Miłość?
W 2012 minął rok od kiedy jestem w pierwszym stałym związku ever + zamieszkaliśmy razem.

Osoba do której dzwoniłaś najczęściej?
'Mamooo, a jak ty robisz sos do pulpetów?'
'Mamooo, jak uratować polewę czekoladową?'

Z kim spędziłaś najpiękniejsze chwile?
Z kim spędziłaś najwięcej czasu?
Patrz punkt: miłość.

Piosenka roku?
Całym rokiem zawładnęli ci panowie:


Książka roku?
Wstyd się przyznawać, jak mało w tym roku czytałam. Krokodyl z Kraju Karoliny i Całe zdanie nieboszczyka powodowały niepohamowane ataki śmiechu. Staram się nie czytać Chmielewskiej publicznie.
Wszelkie książki dotyczące materiałoznawstwa zimą i wiosną zawładnęły mną na amen.

Serial roku?
Queer as Folk. Stare, ale jare.
edit: amerykańskie QaF! angielska wersja nie dorasta mu do pięt 

Stwierdzenie roku?
Świat się nie kończy.

Trzy rzeczy, z których równie dobrze mogłabyś zrezygnować?
Niepojechanie na koncert Hadouken! podczas Coke Live Festival w weekend przed moim ostatnim egzaminem w sesji letniej. Do egzaminu i tak nie byłam dopuszczona.
Druga... Nie wiem dlaczego, ale myślę o nietrafionych zakupach. To chyba najtrudniejsze pytanie z całego zestawu. Wiem, z podchodzenia do dwóch egzaminów odbywających się dzień po dniu. Z każdego zabrakło mi dosłownie jednego-dwóch punktów, ze zmęczenia w sesji poprawkowej byłam w stanie zaliczyć tylko połowę. W temacie studiów nadal: z nauki do technologii spajania metali (na koszt tej cholernej niezdanej informatyki). Do zaliczenia wystarczyła rozmowa o Star Wars, mojej miłości do jazdy stopem i imprezach firmowych.

Najpiękniejsze wydarzenie?
A bo ja wiem...

2012 jednym słowem?
Cyklosporyna? :D
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka